Reklama.
Pojęcie wspomnienia ze swoją refleksyjną ortodoksją nie jest tu całkiem trafne. Po tylu latach jego postać nadal bowiem stoi przede mną z całą energią jego osobowości. Wysoki, barczysty, niezwykle elegancki, o filmowej urodzie i niebywałym uroku mężczyzna. Jedna dłoń nie w pełni władna przypominała wojenne czasy. Na palcu ciężki, stary, rodowy sygnet. Charakterystyczny głos z ciepłym, wschodnim akcentem ostro kończący sylaby - zapewne pozostałość po służbie w wojsku austriackim. Nie było tam nic władczego, ale bił z niego autorytet. Czuło się od razu głęboko zakorzenione honor i prawość wypływające z wychowania. Było w nim coś z conradowskiego kapitana Lingarda.
Kiedy go poznałem, gdzieś w 1974 roku, mieszkał z córką swojego brata, jej mężem i ich dziećmi w Northwood pod Londynem. Odumarła go żona, nie żył też jego młodszy brat, zamordowany w Katyniu. Pozostały dwie córki, obie poza Anglią. Trzecia, Krzysia, zginęła w powstaniu warszawskim.
Przy bocznej, porośniętej drzewami uliczce, stał stosunkowo duży dom z wielkim ogrodem. W salonie wisiało sporo niezłych obrazów, przeważnie angielskich. Wśród nich duża rzadkość -mały owalny pejzaż Richarda Wilsona. Była to pozostałość po antykwariacie, który założył po wojnie. W bocznym pokoju, zwanym studiem, dwa duże olejne pejzaże z wrażliwie oddaną przestrzenią powietrzną, zwróciły moją uwagę. - Podobają się? Malowałem je lata temu…-uradował się generał. Na sztalugach, niegdyś generała Andersa, stał inny niewykończony szkic. Z czasem poznałem więcej jego niezwykłych umiejętności. Władał znakomicie pięcioma językami, oczarowywał błyskotliwą inteligencją, dowcipem i niezwykłym urokiem osobistym. Po wojnie opanował, i to dobrze, sztukę konserwacji malarstwa. Do dziś zapewne na XVII wiecznym plafonie wspaniałej rezydencji w Moor Park opodal Londynu można się w rogu doczytać: ”Gen. Brig. Klemens Rudnicki restoravit et starszy ułan Wójcik adiutavit”.
Tak elegancka i barwna sylwetka zrazu nie mieściła się w moich wyobrażeniach dowódcy ostatecznego natarcia na Monte Cassino, wyzwoliciela Bolonii, czy niegdyś więźnia rosyjskich łagrów. Wpisywał się bardziej w brytyjski klub oficerski, gdzie zresztą często bywał, wielce szanowany, z miejscem przy stole stosownym do rangi i pozycji. Rozliczne zbiegi okoliczności spowodowały, że zawiązała się między nami zażyłość i mogłem go stosunkowo dobrze poznać.
Przepadał za ruletką i czasami towarzyszyłem mu w wieczornych eskapadach do kasyna. Można wierzyć, lub nie, ale nie przegrywał. ”Nie wolno grać przeciw szczęściu” było jego dewizą. Jeżeli nie szło, zostawiał grę na jakiś czas.
Przepadał za ruletką i czasami towarzyszyłem mu w wieczornych eskapadach do kasyna. Można wierzyć, lub nie, ale nie przegrywał. ”Nie wolno grać przeciw szczęściu” było jego dewizą. Jeżeli nie szło, zostawiał grę na jakiś czas.
Ten wytworny romans z ulotnym szczęściem niewątpliwie zdawał egzamin, choć należał do ludzi, którym bożek Kairos sprzyjał. Grał dla przyjemności, podobnie jak przepadał za brydżem. Kiedy zaczął zawodzić go wzrok i zaprzestał konserwacji, podjął się roli przewodnika eleganckich, kilkuosobowych grup turystów zwiedzających Włochy, czy Francję. Włochy były mu szczególnie bliskie. Matka jego z domu zwała się Scazighino, a wojna i Monte Cassino zbliżyły go jeszcze do tego kraju. Włoską kulturę znał świetnie.
Jego dawną wielką pasją była natura i polowania. Knieję, czy raczej puszczę na terenach, gdzie stał jego rodzinny dwór potrafił ukazać w słowach, które zapadały na zawsze w pamięć. Pozostał mu z dzieciństwa bajeczny talent naśladowania głosów ptaków, zaś opowieści o zwyczajach zwierząt i anegdoty myśliwskie nie miały sobie równych….” Na wilki, uważasz, powiadał mój stryj, idziesz nocą. Widzisz w lesie latarnie (oczy wilcze) -…składasz się i…babach – wilk leży. Nu, jak ja poszedł na polowanie, wilki się schytrzyły, chodziły parami… i zamykały jedno oko…tak i nigdy nie trafiłem”…
Czarodziej ludzkich dusz, był jednak przede wszystkim żołnierzem. Wojsko, a zwłaszcza kawaleria z 27-mioma pułkami ułanów, 10-cioma strzelców konnych, i 3-ma szwoleżerów pozostało jego wielką miłością. O wojnie z bolszewikami, w której brał udział, powiadał iż „ była to ostatnia romantyczna wojna w historii, konno i z szablą”. Trzeba pamiętać, że byli to ludzie wychowani w innym świecie, w sposób, który wykształcił nie tylko maniery, zachowanie, ale niezwykłą wieź i ogromne poczucie honoru. To właśnie wojsko zdało wspaniale egzamin w ostatniej wojnie. O generale Władysławie Andersie kiedyś wspomniał…”ten kulom się nie kłaniał. W 39 roku Niemcy rąbali bombę za bombą w dworzec. Fruwały szyny, kawałki betonu, zaś po peronie jak po deptaku na krakowskich błoniach przechadzał się Anders. Za nim adiutant, jak należy dwa kroki za nim, ale widać było, że nieborak wolałby być zupełnie gdzie indziej.”
W wojskowej rodzinie był do końca autorytetem we wszystkich sprawach, nie tylko poważnych, ale ściśle osobistych i to dla ludzi o historycznych nazwiskach. „Pamiętaj”, powiadał, „można się pomylić, ale błędu zrobić Ci nie wolno”…Do najbliższych mu ludzi zaliczał się generał Maczek, w którego 90-tych urodzinach miałem zaszczyt brać udział. To po nim generał przejął I Dywizję Pancerną.
Inną barwną postacią z jego świata był, dożywającą setki, generał Jerzy Wołkowicki, który jeszcze jako miczman, wykazał się niezwykła odwagą w bitwie…pod Cuszimą (dostał bodaj wtedy order Św. Jerzego od cara).
Stan wojenny generał skomentował zupełnie inaczej jak wszyscy. „To dobrze, to ostatnie co im zostało. Teraz trzeba czekać…”, Kiedy w kraju ostatecznie nastąpiły zmiany, nadeszła pora przyjazdu.
Odwiedził Polskę po wojnie dwa razy. Najpierw razem z prezydentem Kaczorowskim, podczas oddania insygniów prezydenckich, jako naczelny dowódca sił zbrojnych na obczyźnie. Bardzo już wtedy źle widział.
Był to zdaje się 22 grudnia, kiedy to dostałem, bodaj o 7-mej rano, telefon z hotelu przy Parkowej. „Proszę mi tu przyjechać” padło ostro, jak rozkaz. Nigdym go takim nie słyszał. Generał czekał już z biała laską na ulicy. Śnieg z deszczem i szarówka towarzyszyły nam pod pomnik Nieznanego Żołnierza. Stanęliśmy pod hotelem Victoria, ale zanim doszedłem do jego drzwi auta, generał już sam je otworzył i ruszył w kierunku pomnika. Gdzieś w połowie drogi zdjął kapelusz. Deszcz ze śniegiem topił się na jego siwej głowie, kiedy ukląkł pod kolumnadą i począł się modlić. Zbliżyłem się kiedy wstał i wziąłem pod ramię. Żołnierze stali wyprostowani w milczeniu jak zwykle. „ Powiedz im, kim jestem” -powiedział generał. Powiedziałem. Żołnierze, jak na komendę, choć bez niej, wykonali milcząco prezentuj broń. Tej sceny nigdy nie zapomnę.
To, co tak oburzyło generała, to, że nie było mu dane do tej chwili oddać hołdu żołnierzom poległym w wojnie. To przecież byli też i jego ludzie...Parę godzin później był w drodze na lotnisko.
Druga wizyta odbyła się na zaproszenie Ś.P. profesora Aleksandra Gieysztora, ówczesnego dyrektora Zamku Królewskiego w Warszawie. Okazją było otwarcie Dawnej Izby Poselskiej w Zamku Królewskim.
Obaj panowie znali się dobrze z przed wojny i byli od zawsze po imieniu. Pomimo to, nie było łatwo generała do tej wyprawy przekonać. „..To za wcześnie”-powiadał. Niemniej, kiedy motocyklista przywiózł pięknie wydrukowane w oficynie muzeum Przypkowskich zaproszenie, zmiękł. „Zaznaczam” - jeszcze do końca lawirował- „jadę jako osoba prywatna. Prywatna -uważasz”.
Nie było o tym mowy. Na lotnisku pod schodkami samolotu czekał Prymas Józef Glemp, za nim kompania honorowa WP, przedstawiciele sejmu i senatu. Mocno uroczyste powitanie generał zręcznie rozładował, a na koniec uniósł nieco białą laskę z uśmiechem i słowami: ”no cóż, w 39 wyjechałem z szablą, dziś…wracam z tym”.
Niestety nikt nie nagrał wspaniałej mowy generała, w odpowiedzi na powitanie profesora podczas otwarcia Sali. Malowana przez blisko dwa lata przez Annę Kozłowską w technice al fresco buono, była niezwykłym osiągnieciem i wydarzeniem na miarę europejską. Generał, który dobrze panią Annę znał, po obejrzeniu fresków podszedł do niej i rzekł krótko: „to zaszczyt mienić się Twoim przyjacielem”.
Wkrótce potem odbyła się inna uroczystość w Krakowie. Generał zwracał insygnia pułkowe w ręce sióstr Niepokalanek. Te same, które otrzymał z rąk przeoryszy Anunziaty w 1939 roku idąc na front, jako dowódca 9 pułku ułanów małopolskich. W tak honorowy i piękny sposób zakończył swoją wojenną drogę.