Jestem na Grenlandii i mam kłopoty z łącznością, więc przez najbliższe dni będę pisał krótko o najważniejszych wydarzeniach z tego pobytu. Zdjęcia albo już po powrocie, albo jeśli w następnych miejscach będzie trochę więcej możliwości technicznych.
Przylecieliśmy z Kopenhagi do Kangerlussuaq. Podróż trwa ok. 4,5 godziny i tyle też wynosi różnica w czasie. Dodatkowo to okres białych nocy, więc czas stracił typowe kierunki, nie ma pór dnia, nie ma w pewnym sensie w ogóle czasu. To bardzo mała miejscowość, kilkanascie domów i to dość w głębi lądu jak na warunki Grenlandii.
I to jest miejsce w tym sensie wyjątkowe, że zielone. Prawdopodobnie tu przybyli ci, którzy wymyślili tę nazwę dla krainy całkowicie skutej lodem. Choć jest też teoria, że w średniowieczu, było w całej Europie cieplej i stąd ta nazwa dla wówczas - zielonej wyspy. Hotel jest skromny, wspólne łazienki i małe, ale czyste pokoje.
Pomalowane na czerwono baraki i to wszystko. W ten sposób swoją drogą, można by natychmiast umożliwić znaczną poprawę bazy nad polskimi rzekami dla kajakarzy i innych turystów. Warunek : skromnie, ale czysto.
Po zameldowaniu wybralismy się na 6 godzinny spacer z małymi elementami wspinaczki. Zachwycające łąki pełne kwiatów, temperatura 25 stopni, a więc upał. Poza genialnymi krajobrazami bez żadnych śladów cywilizacji, sensacją dnia był wół piżmowy. Przypominający skalą naszego żubra, lub bizona amerykańskiego. W dodatku, spotkaliśmy go kąpiącego się w jeziorze, a więc było naprawdę niezwykłe, jak to wielkie zwierzę zanurzało się w zimnej wodzie. Po zobaczeniu naszej grupy wyskoczył z wody i mimo, że waży bardzo dużo, rzucił się w górę pod bardzo strome wejście. Biegł z taką lekkością, jakby nic nie ważył.
Wieczorem napiliśmy się piwa pod nazwą "Red Erik" i poszlismy spać na 10 godzin - jutro lodowiec.