Ten raz w roku przez kilkanaście godzin śmierć zdaje się znajdować szczelinę w naszym napiętym kalendarzu i w naszej świadomości nakierowanej na sukces i witalność.
REKLAMA
Dzisiejsza kultura boi się śmierci jak diabeł święconej wody. W pocie czoła pracuje więc nad jej obłaskawianiem tak, by powybijać jej śmiercionośne kły. Bo choć wiemy, że śmierć jest, to w żadnym wypadku nie może psuć nam dobrego samopoczucia. Nie powinna być powodem, dla którego mielibyśmy zmienić nasz styl życia, sprowadzający się dziś do zasady: „życie należy wyciskać jak cytrynę”. Nie godzimy się zatem, by ostatnia chwila naszego życia sprowadzała się do mrożącego krew w żyłach spotkania z piękną kobietą, jak odmalował śmierć Jacek Malczewski, w czasie którego otrzymujemy „informację”, że właśnie po raz ostatni możemy nabrać duży haust świeżego powietrza. Potem następuje koniec. Ciemność. Cisza.
Tym, co psuje ten nastrój życia – pojmowanego jako przymusowa orgia – jest Dzień Wszystkich Świętach i Zaduszki. Ten raz w roku przez kilkanaście godzin śmierć zdaje się znajdować szczelinę w naszym napiętym kalendarzu i w naszej świadomości nakierowanej na sukces i witalność, aby wedrzeć się do myśli i serc. I przypomnieć, że choć czynimy wiele, by zniknęła z naszego najbliższego horyzontu, to przecież jest to „cel” naszego żywota. Śmierć przecież tak dziś, jak i wczoraj – choć oczywiście nam się to nie podoba – dopada nas nagle i niespodziewanie. Przychodzi w nocy, niczym złodziej, zabierając nam to, co najbardziej kochamy i co najbardziej cenimy. Życie. I ta myśl budzi trwogę i przerażenie.
Jak zatem radzimy sobie z tym budzącym lęk i trwogę doświadczeniem? Stosujemy rozmaite wybiegi. Po pierwsze więc, jesteśmy pojętnymi uczniami greckich filozofów, którzy pouczali, że śmierć nie jest taka straszna, jak ją niektórzy malują. Bo przecież, kiedy my żyjemy, śmierci nie ma, kiedy śmierć przychodzi, to nas już nie ma. Jeśli więc nie żyjesz na pełnych obrotach „aż do śmierci”, toś naiwny frajer.
Po drugie, za sprawą popkultury śmierć przechodzi szybki kurs banalizacji. Wyobrażając ją sobie jako pustą dynie, do której wstawia się świeczki i wycina wielkie kły oraz groźne oczyska tak, by całość straszyła przechodniów, amerykańska kultura popularna skutecznie ośmieszyła śmierć. Nie dziwi zatem, że Halloween obchodzony w noc poprzedzającą Wszystkich Świętych jako maskarada przebierańców i strachów jest tym dniem (w niektórych krajach, jak Irlandia, jest to nawet święto państwowe), w czasie którego przednio się bawimy. W ten oto sposób śmierć, która do niedawna sprawiała, że na samą myśl o niej dostawaliśmy gęsiej skórki, staje się z wolna przedmiotem igraszek i kpin. Robi za dostarczycielkę dobrej zabawy.
Po trzecie, żyjemy w kulturze, która bije pokłony przed młodością, witalnością i przyjemnością, a na boczny tor usuwa ból i cierpienie. A więc śmierć i związane z nią kody. Dziś cmentarze buduje się z dala od naszych domostw (tuż pod nosem budujemy za to centra handlowe), by nie przypominały o tej przykrej prawdzie, iż każdy z nas jest śmiertelny, i że obraca się w proch. Ceremonie pogrzebowe przypominają miłe zjazdy przyjacielskie i rodzinne, gdzie serwuje się lampkę dobrego wina i koreczki z oliwkami.
Zniknęły też zawodowe płaczki, które jeszcze do niedawna zawodziły w czasie pogrzebu, przyprawiając żałobników o szybsze bicie serca. Nawet zmarły poddawany jest ostatnim zabiegom pielęgnacyjnym, po których wygląda tak, jakby dopiero co wrócił z wczasów w jakimś ekskluzywnym ośrodku SPA, gdzie zażywał odnowy biologicznej.
I rzecz ostatnia: Zygmunt Bauman notuje, że dziś nie umiera się w sposób naturalny. Umiera się zawsze na „coś”. Śmierć zawsze ma swoją przyczynę – choroba, wypadek, nałóg... Ta „racjonalizacja” przyczyn śmierci, którą tropimy ze starannością dociekliwego detektywa ma nas przekonać o tym, że gdyby odpowiednio wcześniej wykryto chorobę, że gdyby nie zły zbieg okoliczności czy niezdrowy nałóg, człowiek, który jest martwy, wciąż by żył. Innymi słowy: chodzi o to, by pokazać, że śmierć nie jest czymś naturalnym, ale efektem naszych, ludzkich zaniedbań. Umieramy, jeśli można tak powiedzieć, „na własne życzenie”.
Czy wszystkie te zabiegi i sztuczki, do których się uciekamy, by okiełznać śmierć, nie są rodzajem tabletek przeciwbólowych, które mają uśmierzyć nasz lęk przed radykalnie nieznanym? Z drugiej strony, czy śmierć – pomimo wszystko – nie dopada nas brutalnie tak, jak lis dopada zająca, kiedy odchodzi (umiera) najdroższa nam osoba? Czy to nie jest ten moment, gdy już nie da się ignorować śmierci tak, jak można ignorować krzyczące dziecko domagające się dodatkowego cukierka?
Śmierć bliskiego, kogoś, kogo kochaliśmy ponad życie, jest doświadczeniem utraty świata. To wtedy przekształca się ona w doświadczenie osobiste. Bo gdy umiera osoba najbliższa, to tak, jakby jakaś część mnie samego umarła. Ks. Józef Tischner pisał, że rodzi się wtedy w człowieku pustka. Uczucie, jakie nas wówczas ogarnia, to gest bezradnie rozłożonych rąk. I świadomość, że czas nieubłaganie płynie. Zrodzoną pustkę po utracie kogoś bliskiego najtrafniej oddają słowa: „nie ma go”. Jest za to puste miejsce, które nikt i nic nie jest w stanie wypełnić. To w tym doświadczeniu sensu nabiera stwierdzenie, że jednak ludzie, których kochaliśmy, byli niezastąpieni.
Ale śmierć kogoś bliskiego to również brutalna lekcja życia dla tych,którzy zostają, którzy – pomimo bólu i żałoby – muszą żyć dalej. To przede wszystkim lekcja, której przesłanie brzmi: czas, który jest mi dany, nie jest nieskończony. Bo życie to droga jednokierunkowa, której kresem jest śmierć, a ostatnim przystankiem cmentarz. Czyż może zatem dziwić, że jawi się on jako miejsce rozstań i dlatego omijamy go szerokim łukiem? Czy nie jest to miejsce, które – gdy na nie wkraczamy – ponownie rozdrapujemy zabliźniające się z wolna rany? Czy nie jest to miejsce, które sprawia ból?
Paradoksalnie, jak przenikliwie notuje ks. Tischner, cmentarze, które masowo odwiedzamy w czasie najbliższego weekendu, nie tyle są miejscami rozstań (choć są nimi także), co raczej miejscami spotkań – spotkań ze zmarłymi. Ludzie, których kochaliśmy, a którzy odeszli, nie są tylko tymi, którzy byli przed nami, a którzy wyprzedzili nas w drodze, jak wierzą chrześcijanie, do „nowej ziemi i nowego nieba”. Zmarli przede wszystkim są naszymi przodkami, a my jesteśmy ich spadkobiercami podejmującymi dziedzictwo, które oni pozostawili. Budować cmentarz czy też odwiedzać grób zmarłych znaczy: obejmować ich dziedzictwo.
Dziedziczenie, na dobre czy na złe, jest formą wzajemności. Stając nad grobem, mówi krakowski filozof, stajemy nad historią, która o czymś mówi, o czymś opowiada. A dokładniej: to umarli do nas mówią. Będąc na cmentarzu, przechodzimy obok grobu żołnierzy, którzy polegli za ojczyznę. Idąc dalej, natrafimy na grób dziecka, które – gdy się urodziło – było dla rodziców „całym światem”. Cóż to jednak znaczy podejmować dziedzictwo przodków? Cóż znaczy pamiętać o bliskich zmarłych? To znaczy, pisał ks. Tischner, „mieć udział w godności tych, którzy byli przed nami. Kontynuując, kontynuujemy przede wszystkim godność. Jesteśmy spadkobiercami dzięki przodkom, oni są przodkami dzięki spadkobiercom”.
Czy zatem podejmując dziedzictwo przodków, nie czynimy ich w jakimś sensie nieśmiertelnymi? Oni żyją naszym życiem, żyją w nas, a my karmimy się ich spuścizną, ich dziedzictwem. W odmętach śmierci i zapomnieniu pogrążają się tylko ci, o których nikt nie chce pamiętać, i których dziedzictwa nikt nie chce podjąć. To wtedy śmierć może ogłosić swój triumf.
Żywi nie istnieją bez umarłych, ale umarli nie istnieją bez żywych. Czyż nie jest więc prawdą, że żyjąc umieramy, ale umierając znów zaczynamy żyć? Czyż nie tu skrywa się tajemnica relacji między umarłymi i żywymi?
