Reklama.
A może jest zgoła inaczej: może tzw. „życie na Facebooku” jest iluzją? Może ten owczy pęd do bycia wciąż podłączonym, czyli traktowania Facebooka jako przedłużenie dotyku, mowy, ciała i wzroku jest tylko formą ucieczki od realnego życia?
Może ta nieznośna tyrania posiadania „znajomych” na Facebooku jest dyktowana tym, że nie potrafimy rozmawiać już ze swoimi bliskim – tymi z krwi i kości, tymi, którzy są nieznośni, którzy „zawracają głowę”, którzy potrzebują naszej uwagi i zaangażowania?
Bo, jak ironicznie rzekł jeden z moich prawdziwych PRZYJACIÓŁ: „dziś przyjaźń rzeczywista jest wtedy, gdy jest potwierdzona na FB”.
Jak wiemy, święta to czas, gdy zdarzają się cuda. Cud minionych świąt polegał w moim przypadku na tym, że w końcu miałem czasu, by dłużej spotykać się z ludźmi z krwi i kości, ale także, by wrócić do swoich wiernych duchowych druhów – ludzi, którzy nigdy mnie nie zawiedli. Ludzi, którzy towarzyszą mi w mojej drodze bez względu na to, czy jest dobrze, czy jest źle. Znów więc zatopiłem się w pismach Henry’ego D. Thoreau, Emila Ciorana, Lwa Szestowa, Fryderyka Nietzschego czy Walta Whitmana… I, rzecz jasna, mojej pierwszej, filozoficznej miłości: Simone Weil.
Kontakt z nimi był jak łyk zimnej wody po długim dniu spędzonym na pustyni. Był rodzajem olśnienia, jakie się doznaje w czasie medytacji lub, a niech tam, użyję tego staromodnego słowa, modlitwy. Krótko: przejrzałem na oczy tak, jak ślepiec przegląda na oczy, gdy spotyka go cud!
Zdałem sobie bowiem sprawę, że czas spędzony na Facebooku, choć przecież nie przesiadywałem tam godzinami, to i tak czas absolutnie stracony. Że prawdziwe życie jest gdzie indziej. Życie jest tu, gdzie jest trud, odwaga, odpowiedzialność, wytrwałość i porażka. Jest tu, gdzie jest upadek i gdzie znów się powstaje… Tak, to jest życie, czyste, nagie życie, którego smak i ciężar każdego dnia czujesz, bo każdego dnia bierzesz je w zęby i niesiesz.
Ale, choć to wszystko wiemy, to i tak, między jednym zajęciem, a drugim, „spędzamy czas” na Facebooku. Dlaczego? Robimy tak, jak powiedział mi w rozmowie Zygmunt Bauman, którą opublikujemy już w połowie stycznia w drugim numerze „Instytutu Idei”, w jednym celu: by świat skwapliwie informować o swoich upodobaniach, zamierzeniach i marzeniach, sympatiach i antypatiach, szlachetnych czy niecnych planach. Inwentaryzujemy adresy „kręgu”, tzw. „networku” ludzi, z którymi utrzymujemy kontakty i z którymi jesteśmy jednej myśli.
I co z tego, powie ktoś? Wolno mi, kto mi zabroni!? Jasne, ale – jak przekonuje dalej profesor Bauman – nigdy w historii żadna tajna służba, od KGB, SB, MI5 po CIA, nie wydostała przemocą czy podstępem takiej wiedzy o nas, choć wydawała na ten cel bajońskie sumy. Nigdy w historii jeszcze w sposób dobrowolny, dzień w dzień, nie dostarczaliśmy wiedzy o sobie samych przez nikogo nie przymuszeni. „Inwigilacja jest dziś, jak powiadają Anglicy, DIY – do it yourself, zrób to sam… Nie wyciska się z nas spowiedzi ze spraw prywatnych – sami ją wykładamy na tacę marząc, by znaleźli się na nią odbiorcy!” (Bauman).
Dziś jesteś lub, dosadniej, jesteś wyceniany i oceniany (przez kogo?), o ile „nabywasz” lub „znajdujesz” chętnych, by chcieli cię oglądać, lajkować, udostępniać… Jaki to ma sens? Żaden – ogłasza właśnie na łamach „New York Timesa” dziennikarz Ryan Block. FB nic nie wnosi do jego życia. I zamyka swoje konto.
I ja, choć z zupełnie innych racji, mówię dziś: „Goodbye Facebook!”. Dla mnie gwoździem do trumny Facebooka nie jest nawet polityka prywatności, której nie akceptuje amerykański dziennikarz, ale słowa, jakie ponownie przeczytałem u Thoreau w jego słynnym „Walden”. I jak tu nie wierzyć, że słowa zmieniają świat? Ale oddajmy głos Thoreau:
„Do lasu idę, bo przytomnie pragnę żyć.Smakować życia sokwysysać z kości szpik.Co nie jest życiem wykorzeniamby kiedyś martwym nie umierać”.
„Przytomnie żyć”? Znaczy, jak sądzę: żyć swoim życiem, na swoich warunkach, podług szeptów swojego sumienia. Po co? By, „co nie jest życiem, wykorzenić”, wyrwać tak, jak wyrywa się chwasty z pięknego ogrodu.
„Życie na Facebooku” to nie jest prawdziwe życie, jakie dane jest nam do przeżycia. To nie jest moje życie i nigdy moim nie będzie. Jest zaledwie jego imitacją, która – jeśli jej się poddajemy i w nią zaangażujemy – czyni nas martwymi za życia.
Dlatego dziś wolny naprawdę nie jest ten, kto „żyje, bo klika”, ale ten, kto umierając, starzejąc się, przyglądając się w lustrze, jak przybywa mu zmarszczek i siwych włosów, wciąż jest żywy, gdyż niesie swoje życie w zębach.
Czyż to nie cudowne – móc spocząć na Facebookowym cmentarzu (o ile takowy istnieje?), by zaraz potem „zmartwychwstać”? I znów cieszyć się prawdziwym życiem.