Od dziś niemal wszystkie oczy świata zwrócone będą w kierunku Rzymu. A dokładniej, w jeden punkt: komin, który zainstalowano nad Kaplicą Sykstyńską. Wszyscy będą wypatrywać, jaki kolor dymu się z niego wydostanie po kolejnych głosowaniach: jeśli biały, znaczy, że Kościół ma papieża. Jeśli czarny – kardynałowie wciąż są podzieleni i muszą głosować dalej.
filozof i teolog. Zjadacz książek. Uzależniony od trzech rzeczy: wina, kawy i Bolonii.
Patrząc z tej perspektywy, jaką jest budowanie tajemnicy i napięcia przy wyborze nowego papieża, Kościół do perfekcji opanował zasady kręcenia dreszczowca na żywo. „Filmu”, który z pasją chcą oglądać zarówno niewierzący, jak i wierzący na całym globie. Nowy papież zostanie przecież przywódcą religijnym ponad miliarda katolików na całym świecie.
Czy mamy jednak powód, by się ekscytować kto konkretnie zostanie nowym papieżem?
Jak wiemy, młyny watykańskie mielą bardzo wolno. W tym sensie zawiodą się ci, którzy spodziewają się zasadniczych reform, jakie miałby przynieść wybór nowego papieża.
Mało tego, nie ma wielkiego znaczenia, który z purpuratów zostanie nowym papieżem. Ktokolwiek z nich nie zostanie, Piotrowej łodzi nie skieruje na nowe szlaki. Nie zaryzykuje tak, jak zaryzykował Jan XXIII, zwołując – przykładowo – III Sobór Watykański, albo I Sobór San Paulo, bo geografia chrześcijaństwa przecież zasadniczo zmieniła swój punkt ciążenia. A zatem nowy sobór odbywający się poza Europą byłby jak najbardziej zasadny.
Sęk w tym, że wśród 115 kardynałów, którzy mają szansę zasiąść na „Piotrowym tronie”, nie ma chyba dziś nikogo, kto zdradzałby chrześcijańską odwagę, by poprowadzić Kościół nowymi drogami. Dlatego mam poczucie graniczące z pewnością, że Kościół, szczególnie jeśli idzie o stosunek do nowoczesnego świata, do ludzkiej wolności, do etyki seksualnej czy liberalnej demokracji, przyjmie znów postawę oblężonej twierdzy. A jeśli tak, to w najbliższych lata czeka nas w Kościele stagnacja – jazda, jak to się mówi – na zaciągniętym hamulcu.
Jest jednak coś, co musi dawać do myślenia, gdy przyglądamy się wyborowi papieża – język, którym światowe media opisują konklawe. Zauważmy: mowa jest o „frakcjach w kolegium kardynalskim”, „aferach w Watykanie”, „walkach buldogów pod dywanem”, „lobby homoseksualnym w kurii”, „brudnych pieniądzach”, „niejasnych transakcjach”...
Krótko: nie ma w tych opisach konklawe nic, co wskazywałoby na sakralność wyboru papieża, na jego wymiar religijny, na obecność Ducha Świętego... Jest za to czysta polityka, gra interesów, układy i zależności. Jesteśmy świadkami desakralizacji papiestwa.
Dlatego kiedy czytam o konklawe i oglądam newsy o kardynalskich walkach, to czuję się tak, jakbym oglądał doskonały polityczny serial amerykański „House of cards” z Kevinem Spacey w roli głównej. Jednak „perwersyjność” tego „przekazu religijnego” polega na tym, że normalne walki, jakie są udziałem świeckiego życia politycznego, tu odbywają się w cieniu krzyża Jezusa Chrystusa i sakralizującej mowy kościelnej. Tak czy inaczej, trudno oprzeć się wrażeniu, że Kościół pod czujnym okiem kamer, traci dziś „dziewictwo instytucji” świętej.
Jednym z najważniejszych zadań, przed jakim stanie papież, będzie posprzątanie tej stajni Augiasza, jakim stał się Watykan i kuria rzymska. To nie nowoczesny świat jest dziś głównym problemem Kościoła, ale problemem Kościoła stały się jego instytucje. Kuria rzymska, która zamiast służyć Ludowi Bożemu, zajmuje się sama sobą. Nie dziwi więc, że wielu ludzi „wierzy nie dlatego, że Kościół”, ale „wierzy pomimo Kościoła”. Innymi słowy: kościelne instytucje nie tyle pomagają człowiekowi w jego wierze, co są dla tej wiary przeszkodą.
Dlatego jeśli nowemu papieżowi uda się choćby posprzątać w kurii rzymskiej, już przejdzie do historii jako wielki papież. Jeśli zaś „polegnie” tak, jak „poległ” Benedykt XVI, nikt nie powinien mieć do niego o to żalu. I dlatego ani przez chwilę nie chciałbym się znaleźć w butach nowego papieża.