„Na żadnym zegarze nie znajdziesz wskazówek do życia” [Stanisław Jerzy Lec]

REKLAMA
Zastanawiam się czasem, czy Slow Life da się połączyć z tak zwanym Fast Life - i na odwrót. Czasem obserwuję takie próby, kiedy ci, którzy żyją szybko, zapatrzeni bardziej w przyszłość niż cieszący się byciem tu i teraz, nastawieni na doraźny sukces, próbują na chwilę zanurzyć się w Slow Life`owe życie. Niestety często kończy się to spektakularną klęską. Bo w Slow Life podobnie jak w Slow Food nie ma miejsca na pośpiech: kelner przychodzi nieśpiesznie, na wyśmienitą zupę warto poczekać kwadrans, a dobrze przyrządzone mięso wymaga pół godzinnych zabiegów. Z wyjściem też nie wolno się spieszyć – na koniec kelner przyniesie kieliszek domowego limoncello lub Single Malt Whisky. Slow Food nie służy temu, żeby się najeść – to rytuał spotkania człowieka z człowiekiem. Kiedy nauczeni jesteśmy szybkiej porannej wymiany zdań:„ Brałeś już prysznic?”, „ o której wracasz”, „daj znać czy zrobiłeś zakupy”, „no to pa”, „Pa”… – to czasem nie umiemy zwolnić, aby patrząc na siebie przez stół małej knajpki zwyczajnie porozmawiać – tak niby o niczym.
W Fast Life`owym świecie potrafimy jednocześnie odbierać maile, wysyłać sms-y, rozmawiać, acha i oczywiście jeść – całe 9 minut. Smak przestaje mieć znaczenie, kontakt z innymi ludźmi schodzi na drugi plan, najważniejsze jest to, żeby wykorzystać każdą chwilę produktywnie, bo przecież tego nas uczą, takie przekazy płyną z mediów: „trzeba być produktywnym”.
A co z kontaktem z naturą, przyrodą, drugim człowiekiem, z samym sobą? Na ile żyjemy życiem własnym, na ile tym, które dla nas wybrano? Czy naprawdę się realizujemy, czy raczej odgrywamy rolę skrojoną na miarę XXI wieku? Czy jesteśmy w stanie sprostać oczekiwaniom otoczenia, czy poprzeczka nie jest ustawiona zbyt wysoko? Tak wiele słyszy się o syndromie wypalenia zawodowego, o stresie, z którym zmaga się już prawie każdy… W przyrodzie obowiązuje zasada „walcz, albo uciekaj”. U takiej choćby zebry stres występuje wyłączenie w chwili, kiedy na horyzoncie pojawia się tygrys. Poziom adrenaliny gwałtownie wzrasta i spada, gdy tylko zagrożenie mija. Po minucie wzburzona zebra – jeśli udało jej się przetrwać - znów skubie trawę jak gdyby nigdy nic.
U przeciętnego mieszkańca dużego miasta stres pojawia się nieustannie. Stanie na czerwonym świetle, kolejka do kasy, zepsuta winda, raport dla szefa i milion innych sytuacji, które wpływają znacząco na nasze samopoczucie. Do tego nieumiejętność odreagowania, takiego właśnie „skubania trawki”. Po wielu godzinach pracy, godzinie stania w korkach i kolejnej spędzonej w kolejce w supermarkecie, taki człowiek wpada do domu, pośpiesznie konsumuje zbyt obfity jak na godzinę 20:00 posiłek i marzy tylko o tym, żeby zasnąć przed telewizorem. To jednak- na szczęście- zaczyna ulegać zmianom.
Obserwuję, że idea przesłania Slow Life`owego rozwija się całkiem dobrze mimo kryzysu, a może właśnie dzięki niemu. Coraz częściej zmieniamy sposób spędzania wolnego czasu, jesteśmy bardziej aktywni, uprawiamy sporty, dbamy o zdrowie, podróżujemy, przywiązujemy większą uwagę do diety etc. Coraz częściej szukamy dziesięciu deko czegoś naprawdę dobrego, zamiast kupować pół kilo byle czego. Coraz częściej kierujemy się zasadą „nie ilość, a jakość”.
Lubię październikowe wyjazdy na targi Slow Food – może właśnie dlatego, że tam nikt się nie śpieszy. Typowym przykładem są turyńskie – Salone del Gusto. Nie unikam jednak targów, które idealnie oddaja dzisiejszy styl życia. W ubiegłym tygodniu byłem na Targach w Parmie. CIBUS to zderzenie slow z fast. Wydarzenie to daje szansę zaprezentowania się szerokiemu gronu odbiorców, zarówno małym, lokalnym, rodzinnym firmom jak i dużym, produkującym taśmowo. Tym, które pieczołowicie dbają o kilkudziesięcioletnie receptury i tym, które produkują żywność niskiej jakości np. paróweczki z trzyprocentową zawartością mięsa. I to zwykle te duże koncerny są w stanie na własną rękę podjąć działania wspierające sprzedaż poza granicami kraju. To ich produkty zalewają nasz rynek. O produkty tych mniejszych, trzeba się samemu upominać, jechać po ni, gdyż zwykle właściciele nie podejmują ryzyka wejścia na zagraniczny rynek. Tych ostatnich właśnie cenię najbardziej. Z tego też powodu biorę udział w tego typu wydarzeniach, aby wyławiać kulinarne/spożywcze perełki.
Uwielbiam podróże w ogóle. Jakiś czas temu odkryłem, że właśnie to mnie odpręża, relaksuje, że właśnie podróżując i przebywając z naturą i ludźmi - którzy niekoniecznie są zainteresowani „robieniem biznesów” - odpoczywam najlepiej. Miałem szczęście być w wielu miejscach na świecie, ale jest jeszcze sporo do zobaczenia. Z wiekiem wiem, że zajmowanie „pool position” jest satysfakcjonujące, ale czasem koszt jest bardzo wysoki, a nawet zbyt wysoki. Dlatego staram się dbać o zachowanie równowagi i balansu, który czerpię z natury.
Nie oceniam tego szybkiego świata za oknem. Sam jestem jego cząstką, przynależę do niego. Mam świadomość, że w świecie biznesu chwila nieuwagi może być bardzo kosztowna. Jedno zagapienie, wykorzystane przez konkurencje, może doprowadzić firmę do ruiny. Wiem, że trzeba się spieszyć, bo dzień goni dzień. Wiem, że kto zwolni tempo zostanie doścignięty, może nawet zostać w tyle, ale teraz, wiosną, która przypomina wczesne lato – warto szukać takich chwil, kiedy się zwalnia. Warto oddać się momentom, w których poczujemy się jak ta zebra skubiąca trawę, zregenerować organizm, zażywać jak najwięcej witaminy „n” z natury. Nie ma sensu wciskać Fast Life’owego hamulca do dechy i hamować z piskiem. Trzeba w sobie znaleźć tę chwilę przejścia z jednego świata, do drugiego. Takim prostym sposobem, o którym opowiadał jeden z moich młodych, zabieganych współpracowników, może być piątkowy wyjazd z miasta. Jeśli więc już doczekaliśmy upragnionego piątkowego popołudnia to może właśnie wtedy zmienić bieg na Slow Life? Po co się śpieszyć? Cytując Poświatowską: ,,Śpieszą się tylko głupcy, którzy myślą , że gdzieś lub po coś można zdążyć”. Więc może zamiast trąbić i wściekać się na kierowcę jadącego 50km/h, który psuje nasz misterny plan przejechania przez zakorkowane miasto w 30 minut, może właśnie wtedy zacząć cieszyć się chwilą. Włączyć ulubiona muzykę, poświęcić trochę czasu na naukę języka, czy wysłuchać ciekawej audycji radiowej… Może warto powiedzieć sobie: „W porządku dojadę do tego drugiego świata nie w pół godziny, a w półtorej, a czas w samochodzie wykorzystam na wspólne bycie z sobą?” Nie jest łatwo – prawda ? Ale odkryłem, że warto próbować, bo godzinę później i tak usłyszymy śpiew ptaków, a nie wzajemne powarkiwania. I jeśli nie doprowadzimy się do szału stojąc w korku, to może nawet będziemy potrafili się tym cieszyć. Może nie zepsujemy sobie weekendu myślami o niekomfortowym powrocie, a przez chwilę skupimy się na tym jak naładować akumulatory na trudy przyszłego tygodnia i kolejnych ucieczek lub pogoni…