Ksiądz, który nie jest dewocyjnie pobożny, któremu podobają się kobiety i bez wahania głaszcze dzieci po głowach. Kobieta, określana jako „zimna harpia”, córeczka tatusia, której najlepiej wychodzi bycie matką.

REKLAMA
Cykl pod tytułem ”Mistrz i Małgorzata” publikowany w magazynie PANI poświęcony jest rozmowom Małgorzaty Domagalik ze znanymi osobami. W wywiadach dziennikarka prezentuje zaskakujące, odmienne - niż te zwykle prezentowane w mediach - oblicza swoich rozmówców. Zachęcając do zwierzeń obnaża tajemnice, prezentuje poglądy, nawet jeśli niepopularne, to jednak szczere. Teksty wzbogacone są pięknymi zdjęciami, często żartobliwymi jak to, na którym ks. Sowa z panią redaktor siedząc obok siebie patrzą z zadumą do góry… w niebiosa…
Wywiad z księdzem nie był pierwszym, który przeczytałem, ale pierwszym, który wywarł na mnie ogromne wrażenie. Tym bardziej, że mam przyjemność i zaszczyt znać go osobiście. Niejednokrotnie zdarzyło mi się zapalić z księdzem Kazimierzem kubańskie cygaro i przy lampce dobrego wina prowadzić ontologiczne dyskusje na temat tego skąd przychodzimy i dokąd zmierzamy. Dzięki temu mam możliwość zweryfikowania postaci Kazika jakiego znam z sylwetką księdza przedstawioną przez panią Domagalik.
Dziennikarka ma dar nakłaniania ludzi do głębokich zwierzeń. Są to często ludzie, którzy słyną z tego, że ich telefony pozostają niewzruszone, gdy dzwonią dziennikarze z podobnymi propozycjami. Ma w sobie coś subtelnego, delikatnego, pewną rzadko spotykaną wrażliwość i nienachalność, niemal terapeutyczne wyważenie. Wyczuwa się tą atmosferę zaufania i szczerości. Widać, że każdy wywiad opatrzony jest zapowiedzią: „Powiesz ile sam uznasz, skończymy jeśli tylko będziesz chciał/a”. I to podejście powoduje, że rozmówcy są w stanie powiedzieć niemal wszystko. To poszanowanie granicy prywatności paradoksalnie powoduje, że bohaterowie wywiadów czasem tą granicę przekraczają, zapraszając nas do swoich domów i życia, dzieląc się z nami swoimi problemami, przemyśleniami, tajemnicami. Dzieje się tak z ich własnej, nieprzymuszonej woli.
W rozmowie z ks. Sową zauroczył mnie człowiek. Człowiek Kościoła, ksiądz, redaktor telewizji katolickiej. Szczerość z jaką opowiada o seminarium, kobietach, byciu mężczyzną jest niezwykła. Ksiądz wyznaje na przykład, że ”nigdy nie był dewocyjnie pobożny”, że „pójście do seminarium tuż po maturze nie jest dobrym pomysłem”, że „nowoczesny ksiądz to niekoniecznie złoty zegarek i biała koszula”, a w końcu że „pogłaskanie dziecka po głowie nie oznacza pedofilii”, a także to że „księdzu mają prawo podobać się kobiety” i słusznie, bo przecież słowo kapłan nie jest synonimem kapłona. Amen. Niby proste prawdy, ale jakby objawione, bo rzadko słyszy się takie słowa z ust przedstawiciela Kościoła Katolickiego. Absolutnie jest to taki Kazik Sowa jakiego znam i z jakim przebywanie sprawia mi ogromną satysfakcję. Ludzka twarz, obraz mądrego człowieka z krwi i kości, mądrego księdza. Takich ludzkich księży nam potrzeba, szczerych, prawdomównych. Księży, którzy będą blisko młodych, rozumiejących młodość i jej prawa, jej słabości. W moim odczuciu Kazimierz Sowa zrobił dla Kościoła Katolickiego więcej niż Episkopat, a także Kościół łagiewnicki i toruński razem wzięte. Gdyby wszyscy księża byli tacy jak ksiądz Kazimierz to nie wychodziłbym z kościoła.
Zachęcony tym udanym wywiadem, z niepokojem czekałem na kolejny.
W ubiegły weekend żona przeczytała mi wywiad przeprowadzony z Hanną Lis, o której ostatnio głośno było za sprawą jej spektakularnego i nieoczekiwanego powrotu do Panoramy.
Hanna Lis zwana także złośliwie „Lisicą”, podobno niechętnie udziela wywiadów, wręcz uporczywie odmawiała ich przez wiele lat. Niewiele o niej wiedzieliśmy poza tym, o czym huczały portale plotkarskie, że często zmieniała redakcje, z których była „wyrzucana”, że redakcyjni koledzy jej „nie znosili”, że od kilku lat była partnerką życiową Tomasza Lisa, a ich związek zaczął się od skandalu związanego z rozpadem jego poprzedniego małżeństwa, że ma dwie córki i dwa małżeństwa za sobą, a także to że jej ojciec rzekomo był „ubekiem”, co miało przyczynić się ponoć do rozkwitu jej kariery dziennikarskiej w latach 90-tych. Niezaprzeczalnym faktem zawsze pozostawała także uroda Hanny Lis, na temat której także krążyło wiele historii. Kropka. Tyle wiemy o Hannie Lis. Tyle też zapewne wie o niej większość społeczeństwa, a także autorzy ostrych komentarzy pod jej adresem wypisywanych anonimowo na przeróżnych portalach.
Słuchałem zatem z zaciekawieniem. Myślałem: „Co powie sama zainteresowana na swój temat, skoro wydawać by się mogło wszystko na jej temat już zostało powiedziane? Co powie, skoro tyle lat milczała? Czy będzie się broniła, czy odniesie się do zarzutów pod swoim adresem? Będzie ostra, krytyczna, czy pobłażliwa? Uniesie się ponad tym wszystkim, czy pokaże, że ją to dotknęło? Gdzie była Hanna Lis przez te trzy lata?”. Takie zniknięcia, takie uporczywe milczenie zawsze budzi wiele pytań. A jak wiadomo ludzie nie lubią nie wiedzieć, wolą od(do)powiadać sobie sami…
Otóż okazuje się, że Hanna Lis była kurą domową. Opiekowała się dziećmi, to im poświeciła ostatnie trzy lata swojego życia i jak sama o sobie mówi rola matki jest rolą jej życia, a „bycie mamą to coś co wychodzi jej w życiu najlepiej”. Dowiadujemy się, że jest nieco nadopiekuńcza i bardzo wrażliwa na punkcie córek. Obala tym samym mit zimnej karierowiczki jaki wyrósł wokół jej osoby.
Kolejne mity, z którymi może nie walczy, ale polemizuje, to te o „niechęci” do niej jej redakcyjnych kolegów, o tym, że mąż pisał jej „startówki” do Wiadomości, że jest „twardą, oziębłą harpią” i ostatni, najtrudniejszy bo dotykający jej bliskich, że jej ojciec- Waldemar Kedaj- był „ubekiem”.
Słuchając fragmentu o ojcu złapałem się na tym, że przestałem się zastanawiać, czy był czy nie był „ubekiem”, przestałem odczuwać ciekawość, której miejsce zastąpił żal, współczucie, momentami zazdrość.
Hanna Lis - chciałoby się przy okazji czytania tych fragmentów powiedzieć Hania - opisuje relację ze swoim ojcem i jego dramatyczne odejście sprzed roku. Opowiada o tym w tak szczery i przejmujący sposób, że łza się kreci w oku.
Postawa pokornego człowieka, który w chwilach dramatycznych, kulminacyjnych mówi, że „czuje się znakomicie”, obraz ojca dobrego, sprawiedliwego, czułego, mądrego. Ojca, który dla swej jedynej córki był najmądrzejszym człowiekiem, najwspanialszym przyjacielem, mentorem. Ojca który zachęca do odkrywania siebie, do stawiania pytań, a nie szukania łatwych odpowiedzi i ojcowską dłonią pcha dziecko ku światu, asekurując i dodając otuchy.
Hanna Lis wyznaje: „był facetem doskonałym, a ja miałam luksus bycia jego córką”. Piękne!
Jest to relacja, której zazdroszczę i marzę o tym, aby mieć choć namiastkę takiej z własną córką.
Jak szczęśliwym musi być człowiek słysząc takie słowa, ja także chciałbym je kiedyś usłyszeć.
Przejmujący jest też opis walki Waldemara Kedaja o reputację i jego słowa padające przed śmiercią: „nie mogę jeszcze odejść, najpierw musze udowodnić, że jestem uczciwym człowiekiem”.
Wzrusza opis wspomnień córki, z czasów kiedy mieszkali we Włoszech, a ich dom naszpikowany był podsłuchami, wspomnienie jej pierwszych odczuć związanych ze słowem „ubek”, a także zabawnych sytuacji, kiedy zdarzało jej się przezwać tak kolegę, który nie pożyczył jej ołówka. Bohaterka wyznaje, że „przeszłość agenturalna” jej ojca jest dla niej czymś kuriozalnym, przecież pamięta jak pisali o nim w notatkach prawdziwi agenci, że: „nieśmiały, przygarbiony”. Sama też wspomina go raczej jako „życiową pierdołę”, mężczyznę który rozwijał się intelektualnie ucząc się dwudziestu kilku języków obcych, mieszkającego z rodziną w 28-metrowej kawalerce.
Jak wspomina pani Hanna: „Nie był działaczem solidarności, ale to nie czyni go zbrodniarzem” i wypełnianie upokarzających kwitów z nagłówkiem ”komisja badania zbrodni przeciwko narodowi polskiemu” było jej zdaniem wielką niesprawiedliwością. Jak sama twierdzi ojciec odszedł nie poznawszy zapisek na swój temat. Ona sama nie musi ich sprawdzać, bo wie kim był…
Uważam, że IPN wyrządził więcej złego niż dobrego i powinien być zlikwidowany. Powinniśmy żyć przyszłością, bo grzebanie w przeszłości do niczego nie prowadzi.
W dalszej części wywiadu pani Hanna wyznaje że „nie jest w stanie w żadnej rozmowie sprostować swojego życia, tak jak jest ono postrzegane przez innych”, że „podwójne życie Hanny Lis, to z gazet i to prawdziwe to matrix”, że jest miedzy tymi obrazami przepaść, że nie rozumie ogromnego zainteresowania jej osobą i w końcu że „stwór o nazwie Lisica”, ulepiony przez media, speców od czarnego PR niewiele ma wspólnego z rzeczywistością i jej własną osobą. Bohaterka podsumowuje wywiad mówiąc: ”są w życiu zakręty, z których absolutnie nic nie wynika, życie jest czasami po prostu cholernie niesprawiedliwe” dodaje jednak po chwili, że mimo wszystko: ma „szczęście do ludzi” i w ogóle „jest mega szczęśliwa”.
Piękny wywiad - konfrontacja i tak sobie myślę, że padają w nim słowa, z którymi nikt nie odważyłby się polemizować. Bo jest to wywiad, który nie dowodzi tego kto kim był według akt, zapisków, czy historii, a raczej tego, jakie miejsce zajmował w życiu Hanny Lis. Myślę, że ci, którzy ją bezlitośnie oceniali poczują, jeśli nie wstyd to może chociaż lekki dyskomfort.
Jestem też niezmiernie ciekawy kogo redaktor Domagalik „wyspowiada” w lipcu.