Zdarzają się czasem naprawdę całkiem niespodziewane niespodzianki. Bo bywają oczekiwane…
REKLAMA
Właśnie coś takiego spotkało mnie ostatnio. Dowiedziałem się kilka dni temu, że zostałem nominowany w konkursie Mistrz Mowy Polskiej, a wczoraj na Zamku Królewskim mnie o tym uroczyście poinformowano. Mnie - a raczej nas, ponieważ nominatów jest dwunastu, a wszystko rozstrzygnie się 24 września w Toruniu na podstawie wyników plebiscytu Vox populi. W pewnym sensie wszystko zostało rozstrzygnięte już teraz, bo sama nominacja jury, w którym zasiada tak wiele autorytetów językowych, to już ogromny sukces i olbrzymia satysfakcja.
Z uzasadnienia wynika, że potrafię tłumaczyć zawiłości naszego systemu prawnego przystępnym, zrozumiałym dla nie-prawnika językiem. Odebrałem to jako komplement.
Prawnicy posługują się co najmniej trzeba językami: prawnym – w którym pisane są przede wszystkim akty normatywne; prawniczym – którego używają pisząc, czy mówiąc o systemie prawa, interpretując prawo, wykładając je na uniwersytecie itd.; a poza tym - na co dzień muszą przecież komunikować się w… codziennym języku. Zostawmy już nakładające się na to wszystko języki obce – choćby unijną angielszczyznę (Brussels English). Bywa więc, że te języki się mieszają, szczególnie że prawnik nie zawsze potrafi wyczuć dzielącą je, czasami mało dla niego zauważalną granicę.
Przyznam się szczerze, że po wyborze do Trybunału Konstytucyjnego obiecywałem sobie solennie, że co jak co, ale ja takim językiem jakiego używa się w uzasadnieniach orzeczeń Trybunału posługiwał się nie będę. Niestety, każde środowisko zawodowe buduje swój własny slang po to, by szybciej i skuteczniej komunikować się wewnątrz grupy.
Siłą rzeczy tej presji wcześniej czy później się ulega. Poległem więc i ja - wprawdzie może nie od razu, ale chyba już w połowie kadencji moje uzasadnienia chyba niewiele różniły się od standardu. Dla profesjonalistów mających na co dzień do czynienia z orzecznictwem Trybunału na pewno tak jest lepiej, ale płaci się za to wyobcowaniem z głównego nurtu życia publicznego. I dlatego muszą być… tłumacze. Najlepiej gdyby byli to dziennikarze śledzący to co robi Trybunału systematycznie i wyspecjalizowani w takiej pracy. Wydaje mi się, że w tej chwili mamy tylko jedną osobę, która potrafi to robić profesjonalnie. Przydałby się więc jakiś warsztat prowadzony przez Trybunał dla dziennikarzy. Język i prawny i prawniczy komplikuje się bowiem co raz bardziej i nic nie wskazuje na to, aby ta tendencja uległa zmianie.
Ale wróćmy do wczorajszej nadzwyczaj miłej uroczystości. Miałem wrażenie, że oddycham jakimś innym powietrzem – wręcz czystym krystalicznie. Tyle osób mówiących naprawdę pięknie i to bez większego wysiłku, sporo młodzieży – laureatów różnych polonistycznych konkursów (młodzież piękna), w końcu jeszcze ten anturaż: sala tronowa Zamku Królewskiego…
Trudno byłoby w takiej chwili nie wspomnieć o ludziach, którym zawdzięczamy edukację. W moim przypadku to były szkolne sandomierskie polonistki: panie Wanda Pawlakowa i Zofia Bażant. Obydwie przedwojennie eleganckie, wymagające, bywało, że mobilizująco uszczypliwe, ale których się z wielką przyjemnością i słuchało… i oglądało. Upieram się, że nauczycielki i nauczyciele powinni być nienagannie eleganccy. Najlepiej też, żeby nie mieli… własnych rodzin. Po co im jakieś rodziny…?
Pani Zofia Bażant właśnie jej nie miała i dlatego miała dla nas dużo czasu – i w szkole, organizując kółka polonistyczne, przemyślane wycieczki, przedstawienia teatralne, ale także we własnym domu, do którego często nas zapraszała na herbatę i spotkania z tzw. ciekawymi ludźmi – a naprawdę byli ciekawi i pamiętamy to wszystko bardzo dobrze w szczegółach do dziś. Te spotkanie nie ustały po maturze. Kiedy przed ponad rokiem pożegnała się z nami na zawsze, nasze dane kółko polonistyczne zjechało na pogrzeb z całego świata, bo z naszą klasą (matura 1964) było tak właśnie jak w piosence „Co się stało z nasza klasą”.
Ale muszę oddać sprawiedliwość przede wszystkim moim rodzicom. Moje pierwsze zapamiętane z Sandomierza chwile to ogród Collegium Gostomianum, w którym Ojciec był polonistą, Mama też pracowała tam jako nauczycielka do samej emerytury.
To miejsce szczególne – nawet w niezwykłym Sandomierzu. Wyszło stamtąd mnóstwo ludzi, którzy naprawdę potrafili i potrafią pisać– chociażby Adam Bień, Wincenty Burek, Tomasz Burek, no i przede wszystkim Wiesław Myśliwski. Przyszło mi wprawdzie chodzić do innej szkoły – do Tadeusza Kościuszki (za parkiem – jak się mówiło w naszych czasach), a wcześniej do Szkoły Ćwiczeń przy Liceum Pedagogicznym, mieszczącej się w budynku, w którym miał uczyć się Rafał Olbromski – ale duch pięknej polszczyzny unosił się przecież nad całym miastem.
W powojennym Liceum Pedagogicznym niezwykłą atmosferę tworzyła pani Maria Grzybowska – również polonistka, siostra słynnych krakowskich braci – Stefana i Konstantego. Też ją jeszcze jak przez mgłę pamiętam, ale lepiej jeszcze z rozmów moich rodziców, w których często była obecna. Co tu dużo mówić – nie można zapominać i o Uniwersytecie. Słuchałem na warszawskim prawie i Bogusława Leśnodorskiego i Juliusza Bardach, wielu świetnych wykładowców, ale także szczególnie mi bliskiego prof. Jerzego Rajskiego.
Bardzo się cieszę, że także moja córka zdążyła być jeszcze Jego studentką.
Bardzo się cieszę, że także moja córka zdążyła być jeszcze Jego studentką.
Może więc ta nominacja to żadna moja osobista zasługa? A raczej przypomnienie zaciągniętego i niespłaconego długu?
Korzenie to jednak korzenie… Za kilka tygodni (28 czerwca) w Sandomierzu będzie miała miejsce bardzo ciekawa konferencja: „Sandomierz pomiędzy Wschodem i Zachodem” z udziałem m. in. profesorów Janusza Tazbira i Henryka Samsonowicza. Swoją drogą, z ostatnich badań archeologicznych wynika, że nie byliśmy ani Małopolaninami, ani Lędzianami, a odrębną jeszcze, niewielką grupa etniczną - po prostu Sandomierzanami.
Tak zawsze czułem…
Tak zawsze czułem…
