Reklama.
W ostatnich dniach liczba ciemnoskórych królów medialnych doniesień ograniczyła się do trzech: 1) byłego sportowca Dennisa Rodmana idiotycznie zadurzonego w jednym podłym małym osobniku, 2) prezydenta Baracka Obamy w chwilach słodko-gorzkiego (z pewną Dunką, a ku wściekłości własnej żony) zapomnienia fotograficznego na pogrzebie legendarnego bojownika-wolnościowca, teraz dodatkowo w obliczu podejrzeń o zdrady małżeńskie, i 3) aktora Foresta Whitakera tragicznie niedocenionego w ostatnich nominacjach do Nagród Akademii w głównej roli lokaja przez 34 lata służącego kolejnym amerykańskim głowom państwa. Moim zdaniem Rodman jako zakała ludzkości – i to nie tylko przez swoje ostatnie wyczyny – powinien zostać dotknięty powszechnym zapomnieniem, dlatego nie napiszę tu o nim już ani słowa. Obama i Whitaker zaś, każdy na swój sposób, miejsce w historii chyba już sobie zapewnili, a ostatnio media informują nawet o ich pewnych powiązaniach: „The Butler” grany przez Whitakera podobno przyprawił prezydenta o łzy, a aktor niedawno przyznał, że kilka lat temu odrzucił ofertę wcielenia się w Obamę w filmie pt. „My Name Is Khan”.
Profesja Foresta Whitakera wiąże go z postacią dla uhonorowania której napisałem ten tekst. James Earl Jones, bo o nim mowa, to niezwykle ważny, a w Polsce raczej niedoceniony amerykański aktor o afrykańsko-indiańsko-irlandzkim pochodzeniu, laureat trzech nagród Emmy i jednego Złotego Globu, podwójny zdobywca nagrody Tony. Na ekranie zadebiutował 50 lat temu w „Doktorze Strangelove” Stanleya Kubricka. Lista filmów, w których wystąpił jest długa, wpomnę o kilku dobrze znanych polskim widzom: „Conan Barbarzyńca”, „Książę w Nowym Jorku”, „Polowanie na Czerwony Październik”, „Patriot Games”, „Sneakers”, „Sędzia Dredd”. W anglojęzycznych wersjach obydwu części animowanego „Króla Lwa” Mufasa, zmarły ojciec Simby, mówi jego głosem.
To właśnie ten charakterystyczny bas sprawił, że zainteresował się nim twórca filmowy George Lucas, dzięki czemu Lord Vader ma pod czarnym pancerzem i płaszczem we wszystkich trzech częściach oryginalnej sagi Star Wars ciało Davida Prowse'a (którego w scenach walk zastępuje Bob Anderson), a przemawia głosem Jamesa. Aż do 1997 r. nie zgadzał się on na uwzględnienie go w napisach końcowych tych filmów twierdząc, że to nie rola aktorska, a po prostu efekty specjalne. Podobno dał głos Vaderowi także w należącej już do nowej serii Gwiezdnych Wojen „Zemście Sithów”, ale żadna ze znanych osób z branży, włącznie z nim samym, nie chce tego potwierdzić. Nie ma potrzeby – i tak kultowy czarny złoczyńca, który z czasem stał się wręcz synonimem wcielonego zła będzie pobudzał ciekawość fanów sagi, a ci już ręka w rękę z przemysłem filmowym i wytwórcami gadżetów przyczynią się do zapisania Jamesa Earla Jonesa w historii kinematografii i popkulturze.
W listopadzie 2011 r. aktor otrzymał Oscara Honorowego – nie mylić z Oscarem Za Specjalne Osiągnięcia, chociaż obydwie kategorie są miarodajne i prestiżowe, bo nie wynikają z kaprysów Akademii, szołbiznesowego kunktatorstwa czy nawet kalkulacji politycznych, a wskazują na naprawdę poważne dokonania nagradzanych. W uzasadnieniu podano, że nagroda przypadła mu za „konsekwentną doskonałość i niezwykłą wszechstronność”. Śmiem przypuszczać, że gdyby nie Gwiezdne Wojny, kariera Jamesa nie potoczyłaby się tak, by mógł zasłużyć na tę nagrodę.
Głos Vadera właśnie skończył 83 lata. Niech będzie z nim Moc po stronie przeciwnej do koloru jego skóry.