Rodzicom lekko w życiu nie było. Bardzo dużo i ciężko od wczesnego dzieciństwa pracowali, co zresztą nie jest niczym nadzwyczajnym wśród ludzi urodzonych niedługo po wojnie na wsiach. Bieda, zdziesiątkowane rodziny, choroby.. Wychowani twardą ręką (co nie znaczy, że niekochającą!), sami też włosa na czworo nie rozdzielali przy naszym wychowaniu. No dobrze- żeby mi siostry coś do jedzenia na Wigilię dały, to przyznać muszę, że bardziej rodzeństwo miało przegwizdane (zwłaszcza jedenaście lat starszy ode mnie Tomek mógłby w tym temacie wiele dopowiedzieć).
We Wigilię dzieci biją, jeść nie dadzą, za piec wsadzą!
REKLAMA
Wiolka i Iśka też się załapały. No bo ja - najmłodszy, milusiński tuptuś, to zupełnie inna bajka:). Już się zdążyli nawychowywać. W każdym razie zasady musiały być. Nigdzie nie zapisane, nikt nad nimi nie rozprawiał, ale czuło się je w powietrzu. Szacunek do starszych, szacunek do tradycji, szacunek do ziemi, szacunek do pracy, szacunek do wiedzy i nauki. Na co dzień mogliśmy fikać, pyskować (lub wyrażać swoje poglądy), rzucać się po ścianach, znikać na całe wieczory (jeśli pracy nie było), śmialiśmy się wiele - Rodzice mają duży dystans i fajne poczucie humoru. Zwłaszcza Tata to taki typowy gość z fantazją (to po Nim te ciągle wariactwa), a Mama to bardziej odważna, temperamentna strażniczka domowego ogniska również mocno niestandardowa:). Jednak bywały takie dni w roku, kiedy dzieci miały słuchać, być pokorne i poważne. Jednym z nich była/jest Wigilia Bożego Narodzenia.
Obyczaj głosi, że jaka Wigilia, taki cały rok. Trzeba być grzecznym, schludnym i pracowitym. Myślicie, że to proste? Ha! Post na dodatek trzeba było wytrzymać. Albo przynajmniej się starać. A wiadomo, jak dziecko głodne, to złośliwe, zwłaszcza, że tyle pyszności się po kątach czaiło. Na klapsa miałam już zazwyczaj zapracowane przed południem- piękna perspektywa następnych 364 dni..;)
Ale od początku. Zaraz po obudzeniu o świcie trzeba było iść do łazienki i umyć twarz pieniążkiem- monetą, żeby zdrowie dopisywało cały rok. Potem lekkie śniadanie i zaczynało się schodzenie dorosłym z drogi. Serio:) Mama zła, bo niewyspana, bo do świtu piekła, gotowała. Tata zły, bo lampki na choinkę oczywiście nie działają, a chciał jeszcze zawsze do błysku doprowadzić oborę, żeby zwierzęta też Święta poczuły. Siostry złe, bo sprzątają już z tydzień i się dosprzątać nie mogą (kto ma gospodarstwo, ten wie o czym piszę). Tomek zły, też niewyspany, bo wraca ze Szczecina albo z jakiegoś innego Krakowa, po przepracowanej nocy. Jazgot w domu pierwszorzędny:) Moim zajęciem, odkąd potrafiłam utrzymać żelazko (obstawiam, że pięć góra sześć lat miałam, jak zaczynałam), było prasowanie. Pół biedy, jeśli się nie wyrobiłam dzień wcześniej, to sobie gdzieś w kąciku dokańczałam i śmiałam się z reszty. Gorzej jak już wszystko przeprasowałam, wtedy byłam na posyłki. Całe to zamieszanie się ucianało, gdy Tata około południa przynosił drzewko i z Iśką zaczynałyśmy je ubierać. I tu też można było szybko wyprowadzić Rodziców z równowagi, bo z siostrą współpracować potrafimy, ale zazwyczaj mamy wiele punktów spornych i dość głośno nam to idzie:) No i Iśka miała jeszcze przewagę siłową, ja za to Rodziców litość... Się działo:)
Jak w wielu polskich rodzinach w czasach przełomu, tak i u nas sytuacja finansowa bywała nieciekawa. Większość ozdób choinkowych robiłyśmy same. Praktycznie wszystkie prócz wieloletnich bombek i oświetlenia. Łańcuchy z papieru kolorowego, jabłka na drucikach, sklejanki z tektury, wata, ozdoby z poczekoladowych złotek (które cały rok zbierałam). Co tylko było w zasięgu wzroku, mogło stać się ozdobą. To dopiero była choinka! Pewnie dziś bym powiedziała,że okropna,ale wtedy byłyśmy z niej z Iśką dumne jak pawie.
Kolacja nigdy sztywnych reguł nie miała. Ilość dań zawsze zależała od tego...jak się Mama z Wiolką wyrobiły;) Czasem 12 czasem 8. U nas królowały kasze, grochy, kapusta, pierogi, barszcz z uszkami i jakaś ryba - nie karp. Nikt nie chciał zabijać. To się oczywiście na przestrzeni lat zmieniło. Rodzeństwo poprzyprowadzało ze świata swoje drugie połówki z ich smakami i tradycjami. Renatka - bratowa, świetnie gotuje i nie wyobraża sobie Wigilii właśnie bez karpi (mi na szczęście pstrąga robi) i jeszcze innych potraw, których nazw zapamiętać nie potrafię, Grzesiek - szwagier, przygotowuje za to dziwaczną zupę z głów karpi. Mówią, że pyszna. Dla mnie nie do przejścia na etapie startowym:).
Stół też zmieniał się na przestrzeni lat . Przede wszystkim powiększał. Do składu podstawowego (szóstki) dołączyli Renatka, Ola, Adaś, Grzesiek , Miś, Olek, Ewka, wujek Władek. W tym roku swoją pierwszą Wigilię będzie przeżywał Antoś. Na początku (moim oczywiście) była jeszcze Babcia, ale byłam za malutka, żeby pamiętać.
Przypominam sobie tylko Jej bardzo długą i ciężką chorobę. Niezmiennym zawsze pozostają sianko z opłatkiem pod obrusem, snopek owsa pod stołem, jedzenie jedną (osobistą) łyżką całej kolacji i spożywanie kilku potraw z jednej miski. Musimy wtedy bardzo uważać, żeby nie nakapać na obrus, bo to oznacza, że będzie dużo kretówek (ziemnych kopców, które robią krety na łąkach), bo Tata / Dziadek będzie bardzo niepocieszony. Roboty się tylko przy rozwalaniu tego dokłada. Grabki w razie czego zawsze czekają na niechluja..:)
Niewiele za to pamiętam w temacie otrzymywanych prezentów. Choć zawsze były bardzo miłe i cieszyły. Nigdy nie śpiewaliśmy kolęd, za to przypominam sobie długie opowieści Rodziców o historii rodziny. Wyjście na cmentarz wieczorem. Czasem Pasterka (kogo nie zmorzy) na Śnieżnicy.
Wigilia sportsmenki jest odrobinę inna. Zaczyna się przed świtem pieniążkiem i treningiem. Potem domowy jazgot, ubieranie choinki (jestem głównodowodząca), obfita kolacja, a po niej trucht, jak go nazywam, nostalgiczny. Tuptam sobie po wiosce z lampką na głowie, obserwując świętujące rodziny i zastanawiam, jaki dla mnie był miniony rok. Dla Justyny, nie dla mistrzyni.. A w nocy trochę biegów na laptopie i sen, bo Tour tuż, tuż...
Pięknych i cudnych Świąt Wam Wszystkim życzę! Spełnienia marzeń i dużo życiowego ciepełka!
