- A na Fidżi jadłam rybę z kasawą! - dwunastolatka pęka z dumy, gdy na twarzy siedzącej obok niej blondynki formuje się znak zapytania. - No wiesz, z manioku – rzuca niedbale, choć z przemądrzałą nutą w głosie. Z trudem ukrywa zawód, gdy w oczach koleżanki pojawia się błysk zrozumienia.

REKLAMA
Rozmowie nastolatek przysłuchuję się od dłuższego już czasu, w myślach próbując odtworzyć mapę państw i miejscowości, które odwiedziły, a które sama znam z czytanych hurtowo reportaży i literatury przygodowej. Na liście egzotycznych nazw wypadam raczej blado – wątpię, bym mogła im zaimponować bytnością w Swornych Gaciach czy nawet znajomością smaku bałkańskiego ćevapčići (wymawianego mniej więcej: „cipawcici”) - tymczasem pochłonięte dyskusją przerzucają się coraz to bardziej orientalnymi doświadczeniami.
- Wiem! Na Madagaskarze podali nam takie śmieszne placki. Nazywały się... fara... fafarafa... - blondynka marszczy brwi, usiłując przywołać zbiegłe złośliwie słowo, które może zadecydować o wyższości jej podróżniczego doświadczenia.
- Farofa? - rzucam nieśmiało wyraz, wyłuskany z którejś niedzielnej audycji Pawlikowskiej. Obie młode obieżyświatki zwracają się w moją stronę, przez chwilę na ich twarzach maluje się zachwyt.
- Była pani w Afryce? Albo Indonezji? - dopytują rozgorączkowane. Przypadkowe słowo pozwoliło mi zmienić się w intrygującą, żeńską wersję Indiany Jonesa. Zainteresowanie nastolatek spada jednak z każdym kolejnym zaprzeczeniem z mojej strony. Kiedy wyznaję, że nigdy jeszcze nie opuściłam Starego Kontynentu, z hollywoodzkiego archeologa zostają mi tylko sznurowadła.
Próbując ratować honor i mimo wszystko nawiązać kontakt z globtroterkami, postanawiam wywędrować do bliższych mi terytoriów.
- A byłyście w Trójmieście?
Pytanie długo pozostaje bez odpowiedzi, kiedy moje – zdezorientowane? - towarzyszki podróży konsultują się spojrzeniami.
Wreszcie blondynka odzywa się ostrożnie:
- To gdzieś we Włoszech?
Tym razem to ja milczę długą chwilę. Z min nastolatek nie potrafię odczytać, czy naigrywają się bezlitośnie z niedoszłej Karen Blixen, czy z pełną powagą sytuują kolebkę Solidarności w kolebce Imperium Romanum.
Wystarcza kilka ostrożnych pytań, by wstrząsająca mną prawda wyszła na jaw – mam przed sobą uosobienie polskiego przysłowia: „cudze chwalicie, swego nie znacie”. Co więcej, wiedza dziewcząt na temat odwiedzonych miejsc unosi się na powierzchni z kieszonkowych przewodników turystycznych, na wzór dryfujących w Morzu Czarnym ciał urlopowiczów, gdzieś na złotych bułgarskich plażach.
Gdy z zazdrością dopytuję, czy blondynka miała okazję zjeść śniadanie prosto z patelni ulicznego indyjskiego handlarza, ta krzywi się z niesmakiem. Z kolei podczas mojej opowieści o podróży ukraińską kuszetką w towarzystwie karaluchów żadna nie jest skłonna dzielić ze mną entuzjazmu.
- Podróżujemy tylko lotami czarterowymi – informuje z wyższością dwunastolatka. Blondynka przytakuje ochoczo, po czym dorzuca:
- Nie chodzimy na spacery po ulicach. Wykupujemy tylko wycieczki z przewodnikiem albo odpoczywamy w czystych, klimatyzowanych, ekskluzywnych hotelach! - a każdy z przymiotników jest wypowiadany z coraz to mocniejszym naciskiem.
Mimowolnie spinam się w sobie, słuchając o urokach hotelowego wypoczynku w egzotycznych krajach. Nigdy nie mogłam zrozumieć fenomenu popularności seryjnie budowanych pięciogwiazdkowych hoteli w różnych częściach globu. Oczywiście, w przypadku, kiedy celem wykupienia pakietu all inclusive jest wypoczynek na brzegu basenu, z drinkiem w dłoni i niemal stuprocentową pewnością słonecznej pogody, nie zgłaszam zastrzeżeń. Jednak siedzenia obok mnie zajmują młode reprezentantki turystyki odhaczeniowej: wybór orientalnego kierunku, zamknięcie się na dwa tygodnie w luksusowym pałacu, pasującym do krajobrazu jak wół do karety, a po powrocie odkreślenie z listy Kowalski już tam był.
Zdarza mi się czasem (po kryjomu, oczywiście) żałować otwartych granic. Zdarza mi się częściej (i nie tak konspiracyjnie) ubolewać także nad „rosnącym komfortem podróżowania”. Podróżowania, które ze względu na swą charakterystykę niekiedy wolałabym ująć w cudzysłów. Przed drugim mogę się jeszcze obronić, choć coraz trudniej znaleźć nocleg, wyplątany z bezprzewodowych sieci, a sen w jamie na plaży wyścielonej karimatą może kosztować więcej niż noc w pobliskim hotelu.
W roku moich narodzin przestała istnieć Czechosłowacja, a stacja CBS rozpoczęła emisję Strażnika Teksasu. Nie mam więc pojęcia na temat kolejek do pustych sklepowych półek; w ramach korepetycji odstałam swoje jedynie w wężyku do stacji na zakopiańską Gubałówkę. W przeciwieństwie do moich towarzyszek miałam jednak szansę obcowania z podhalańskimi duchami w nieistniejącym już Domu Turysty, po sąsiedzku z Krupówkami. Ich oczy robią się okrągłe, gdy z sentymentem wspominam szesnastoosobowe pokoje, tajemnicze, pogrążone w półmroku korytarze i zabezpieczone kłódką czajniki. Czy były w Zakopanem? Oczywiście, że były! Widziały Morskie Oko i Giewont? Przytakują.
Dopiero po chwili dociera do mnie, że są to nazwy restauracji na Krupówkach.
Tylko jeden raz, podczas włóczęgi po zachodniej części Krymu, zdecydowałam się na udział w fakultatywnej, całodziennej „objazdówce”. W autokarowej gonitwie towarzyszył mi kapitan Grant. Kiedy wieczorem składałam głowę na poduszce, dziękowałam francuskiemu pisarzowi, za sprawą którego – poza migawkami zabytków i strzępkami informacji – zapamiętałam z tego dnia zapierający dech krajobraz afrykańskiej sawanny z lotu ptaka. Ta odyseja okazała się realniejsza i znacznie bardziej pouczająca od ślepej pogoni za turystycznymi atrakcjami.
Nie lubię wracać po własnych śladach. I nic nie sprawia mi większej przyjemności niż tułaczka, gubienie się i odnajdywanie na krajach światów, poza horyzontami czasu. Stąd preferuję samotne włóczęgi, które pozwalają mi wsłuchać się w szeptane bajki na rogach ulic, gdzie nawet kurz, osiadający na czubkach butów, ma własną historię.
Niedościgłym wzorem dla każdego szanującego się podróżnika powinno być dziecko. Sama z zafascynowaniem przyglądam się naturalności, z jaką balansują w wehikułach czasu własnej produkcji. Przeniknięcie ich tajemnic i wsłuchanie w zaczarowany język przychodzi mi o tyle łatwiej, że wychowana zostałam przecież przez Piotrusia Pana. I gdy spoglądam na wciąż dyskutujące nastolatki, początkową zazdrość zastępuje żal. Pomiędzy nami stoi mur „logarytmów, wzorów, formułek”, nadgryzione jabłko i jaskrawożółte „M” przy drodze. Moje Śródziemie odnajduję zarówno pod Giewontem, jak i na krymskich stepach, ich utyka gdzieś w napisach końcowych. Ja kontynuuję beztrosko nieprecyzyjną podróż, one – przemieszczają się po omacku pomiędzy niczym a niczym.
Zniesienie granic jest czymś, co rozpatruję w kategorii przeklętego błogosławieństwa. Brak kontroli granicznej, postępująca rozbudowa siatek tanich lotów, szybkich kolei i ekskluzywnych autokarów pozwala mi na błyskawiczną realizację tego, co dwie dekady temu graniczyło z niemożliwością. W ten sposób szeregi podobnych mym towarzyszkom podróżujących mogą zanurzyć się w potoku ofert, porywających w każdym kierunku świata.
Lecz zanurzenie to wydaje mi się niesłychanie płytkie. Czas nie ulega zawieszeniu, a uczestnicy wycieczek wyjeżdżają po to, by wrócić, powrót wisi nad nimi jak narastające zagrożenie. Łatwość, towarzysząca wyjazdom w trzecim tysiącleciu, odarła je z magii, zwolniła z refleksji. Cały rytuał, wiążący się do niedawna z przekroczeniem granic, ogranicza się do wpisania paru haseł w wyszukiwarkę internetową. Proces, który wcześniej wyostrzał zmysły wyruszającego obieżyświata, obecnie tylko zasklepia go bardziej we własnej, konsumpcyjnej skorupie. Co gorsza, nie ma ona nic wspólnego z muszlą, kryjącą w sobie pociągająco nieregularną barroco. To zaśniedziały pancerz, skutecznie osłaniający właściciela przed okruchami codziennych opowieści barbarzyńców – obcych.
Fascynację wędrówką zaszczepił we mnie tata. Przy okazji organizowanych przez siebie obozów wędrownych dla młodzieży zawsze znajdował w nich rolę dla własnych dzieci; nie bez kozery mogę przyznać, że wychowała mnie włóczęga po Polsce. Włóczęga czarterowymi jednośladami, od (ręcznie klimatyzowanego) namiotu do namiotu, z ekskluzywnym paprykarzem na śniadanie. I choć przy okazji szkolenia zdarzył mi się nocleg w pięciogwiazdkowym hotelu, bez wahania zamieniłabym wyrafinowany rostbef na... kanapkę z pasztetem, połkniętą na przecięciu szlaków w zacinającym deszczu.
Tacie zawdzięczam jeszcze jedno, choć pewnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Na długo przed wysypem akcji promujących czytelnictwo, on już spędzał godziny przy dziecięcym łóżeczku, brnąc przez kolejne etapy przygód Tomka Wilmowskiego czy Drużyny Pierścienia (tom pierwszy legendarnej opowieści Tolkiena nosi ślady szczególnego zainteresowania ząbkującego niemowlęcia). W ten sposób wykopał fundament pod świat słów, z którymi do teraz pozostaję w kapryśnej komitywie.
Moja droga bowiem opiera się na kruchych, lecz plecionych misternie zdaniach. Podróż realizuje się najpełniej dopiero w słowach, które, poprzez nią, mogę chłonąć. Wypowiadane dźwięki na wschód od Przemyśla inaczej drżą w powietrzu, niż ich odpowiedniki pod zamkiem praskim. Wiśnia nie kwitnie na ustach tak, jak sakura, obie zaś nie spływają sokiem po wargach wzorem cherry. Ku mojemu niezmiennemu oburzeniu, wszystkie babcine kluski, pierogi, knedle, pampuchy i im podobne – dla zachodnich przybyszów pozostaną ubogim dumplings.
W trwającym poszukiwaniu osobistej drogi reporterskiej nie mogłam w końcu nie sięgnąć po Ryszarda Kapuścińskiego. Po zapoznaniu się ze sztandarowymi dziełami wielkiego polskiego reportażysty, dotarłam również do zarzutów części współczesnych dziennikarzy, jakoby opisywane przez niego wydarzenia, opatrzone etykietą „naoczne”, nie miały do owej prawa. Dziennikarz rzekomo nie znajdował się w danym czasie w konkretnym miejscu, co według krytyków dyskwalifikuje autentyczność jego relacji.
A ja Kapuścińskiemu wierzę. Wierzę w prawdziwość rozmów z Cesarzem, zmieniające się krajobrazy upadającego Imperium. Wierzę, bo za sprawą wiekowego rybaka, przyglądającego się ze wzruszeniem flocie czarnomorskiej, brałam udział w obronie Sewastopola. Wierzę, ponieważ nierozdeptany świt w Dolinie Chochołowskiej przyniósł wraz z sobą echo bajań Sabały. Ta wiara to moja najważniejsza mapa, kompas i przewodnik.
Kapuściński twierdził, że reporter nie zostawia swoich bagaży, nie zatrzymuje się, rzadko wraca.
Ja nie wracam. Żeby móc powrócić, trzeba najpierw odejść. Tymczasem ja zwijam swoją drogę i dźwigam ją ze sobą. Permanentnie w trasie. W osiemdziesiąt lat dookoła świata.