Doszłam do wniosku, że wartość dodana bożonarodzeniowego świętowania to nie tylko resztki mięsiw i wędlin na noworoczny bigos. Nie zawsze byłam taka przyziemna, ongiś – owszem – wierzyłam w moc „naprawczą” Bożego Narodzenia, co to waśnie ucisza i wrogów jednoczy. Cóż, kiedy ludzie zawodzą i magiczna chwila pęka jak bańka mydlana... Dziś jestem więc bardziej pragmatyczna i choć największą radość nadal sprawia mi spotkanie z bliskimi, to cieszę się z tego wsadu do bigosu. A także z trafionych prezentów.
Katarzyna Kabacińska Chorująca – bywa, że kpiąca, czasem wątpiąca, zawsze wojująca
Prezent trafiony to niekoniecznie taki z topu mojej skali preferencji. Bo trudno podarować komuś owinięte w pazłotko zdrowie. Ale np. karnet na masaże, lub taśmę do ćwiczeń rehabilitacyjnych już tak! Można również ukoić nerwy dobrym zapachem, jazzową płytą czy też... likierkiem na bazie whisky. Wzmocniona na duchu i ciele pewnie chętniej sięgnę po książkę z przepisami na udane ciasta. Wprawdzie wolałabym taką z przepisami prostymi, ale nie będę się czepiać. Uczepię się za to innej książki znalezionej pod choinką.
Chodzi o „Zapomniane słowa” - pozycję, która ma wyłuskać z niepamięci rozmaite dawno nieużywane wyrazy, czasem wręcz archaizmy językowe. Fantastyczny prezent! Gdy dziękowałam zań Mikołajowi, Jedynak rzucił: „może to słowa ogólnie zapomniane, ale nie dla mamy”. Nie powiem, miło mi się zrobiło, że nieodmiennie we mnie wierzy, ale poczułam się jak, nie przymierzając, Matuzalem! Przynajmniej językowy. Nie obraziłam się wszakże, bo uświadomiłam sobie, że jeśli potrafię władać nowomową i „ogarniam, że cool jest gościu, który bez spinki wrzuca na fejsa słitfocie i zajefajne memy”, a jednocześnie używam (ze zrozumieniem!) słów takich jak „dukt” ,„ochędożyć”, „facecjonista” to jest grubo. Jak „bonie dydy”, jest grubo! Znaczy OK.
A o dukcie leśnym, który okazuje się być pełną wykrotów drogą, o chędożeniu domu, czyli ładzeniu nieporządku, ozdabianiu i o facecjonistach – gawędziarzach z ciętym, inteligentnym dowcipem można poczytać w „Zapomnianych słowach”. Autorzy jedynych w swoim rodzaju definicji pomieszczonych w książce archaizmów nie są bynajmniej zapomniani, że przywołam Wojciecha Młynarskiego, Katarzynę Kłosińską, Ernesta Brylla, Mariusza Szczygła, Sylwię Chutnik... Jest też Stanisław Bereś, który objaśnia znaczenie i pochodzenie słowa – a jakże ! - „beresić”. I dobrze, bo nie miałam pojęcia, że to znaczy tyle co „psocić”, „błaznować”. Mylił się zatem Jedynak, wierząc w moje słów dawnych rozpoznanie? Nie do końca. Żeby ukonkretnić: na 90 słów uznanych za zapomniane, nie znałam znaczenia może 10 -11, wśród których był np. „buzdygan” – rodzaj broni, jak objaśnia Jacek Kleyff oraz „moderant”, czyli stonowany, niepopadający w egzaltację człowiek o umiarkowanych poglądach, co odkurza z niepamięci … Jan Hartman. Jak „bonie dydy”, nie zmyślam!
Oj, jak dobrze pamiętam to niegdysiejsze zaklęcie o mocy słowa honoru. A taką miało ono dla nas, „charakternych” (to też wyrażenie z książki) dzieciaków. Wprawdzie autorzy „Zapomnianych słów” nie wpisali na listę pojęcia honor, trudno jednak nazwać ich przesadnymi optymistami, skoro znalazła się tam „cnota”. Pół biedy, gdyby o tę niewieścią, strzeżoną do ślubu chodziło, bo dziś to rzeczywiście obyczaj z lamusa, ale zapomniana została cnota od czasów Arystotelesa rozumiana jako zespół przymiotów człowieka szanowanego, czcigodnego, później określanego słowem też już zapomnianym – „zacny”. I znowu muszę zapewnić, że sobie tego nie wymyśliłam. Jak bonie dydy!
Gdy mi już ręce opadły na tych cnót wszelakich zapomnienie, dostrzegłam na wspomnianej liście „list”. Bo jeśli lista pozostaje ciągle w użyciu i funkcjonuje choćby jako lista dłużników, to w dobie maili i esemesów ten ręcznie pisany „list” okazał się niewygodnym przeżytkiem. Rzeczywiście, trudno oczekiwać, żeby windykatorzy używali ozdobnych papeterii! Cóż, jakie czasy, takie obyczaje. I choć bywa, iż w ramach postępu wylewamy dziecko z kąpielą, wygląda na to, że to wkalkulowane ryzyko. A jednak żal... Jak bonie dydy – żal!