- Co się stało, źle się Pani czuje? - zapytała z troską dziewczyna z recepcji pływalni, gdzie w niedzielny ranek mocowałam się ze zmianą butów na obowiązkowe klapki. - To nic, to w mojej chorobie normalne... – odpowiedziałam półgębkiem pochłonięta pokonywaniem wyjątkowej tego dnia sztywności nóg. - Pani jest chora?! - zdumiała się młodość zza lady. - W życiu bym nie powiedziała, zawsze wpada tu pani jak burza, pełna energii i humoru – mnożyła argumenty. - I o to chodzi, po tu wracam jak bumerang, żeby utrzeć chorobie nosa – wyznałam, ale słowa zginęły w ogólnym tumulcie. Nic to, bo już wiedziałam, że w codziennych potyczkach z Parkinsonem jest 1:0 dla mnie.

REKLAMA
Wielu mogą śmieszyć te małe zwycięstwa nad sapiącym z chuci Panem P. - lubieżnikiem (od publicznego obłapiania za nogi i nocnych karesów pod kołdrą, co potwierdzi każdy parkinsonowiec). Bywa zresztą, że i mnie samą odtrąbiona victoria potrafi zażenować w obliczu dramatów anonimowych (albo i nie) bohaterów walczących z bólem i niemocą. Żeby (wśród tych ostatnich) wymienić Beatę Jałochę, której niewiarygodny splot zdarzeń złamał kręgosłup, ale nie złamał hartu ducha. Żeby wspomnieć Zet, mojego znajomego, któremu po operacji guza mózgu lekarz dyskretnie powiedział: niech pan uporządkuje swoje sprawy. Pan uporządkował i rozpoczął przygotowania do podróży życia. Wie, że musi się spieszyć... Beata i Zet są twardzi. Dzielnie – każde na swój sposób – stawiają czoła wyzwaniom, jakie niesie sytuacja, w której nieoczekiwanie się znaleźli. Ale przecież poza zasięgiem kamer i wzroku znajomych walka z odmawiającym posłuszeństwa ciałem jest pasmem udręki. Na ogół mało fotogenicznym. Bo ból odbiera godność, a fizjologia już nie daje się zamknąć w ustronnym miejscu. Wtedy na wagę złota jest najmniejsze nawet zwycięstwo nad własną niemocą. Niby wiem, że suma wygranych bitew, nie oznacza jeszcze wygranej wojny, ale wierzę, że Beata wróci do zawodu (co za paradoks!) fizjoterapeuty, że Zet zdąży odbyć wymarzoną podróż. I choć wobec ich zwycięskich bitew, te moje są jedynie potyczkami, też mam wiarę niezłomną, że osłabię impet zaborczych zapędów Pana P.
- Nie wstanę, nie potrafię... – to była moja pierwsza świadoma myśl po przebudzeniu się w niedzielę. Leżałam spokojnie, ale spokoju we mnie nie było. Raczej wściekłość, że znowu mam ten upiorny bezruch, jakby to na mnie zrzucono ciężar wszystkich nieszczęść świata! - Żadnych gwałtownych ruchów – powtarzałam, niczym mantrę, przesuwając odwłok centymetr po centymetrze ku brzegowi łóżka. - Jest! - radośnie powitałam jego skraj. Ostrożnie spuściłam nogi, ale to drobiazg w porównaniu z tym, że dotknąwszy podłogi, nie byłam w stanie zmusić nóg do postawienia choćby kroku!
Albo tak mi się tylko wydawało, bo w końcu pokonuję (dziwnie wydłużony tego dnia) dystans do łazienki. Tyle, że „wdzięk” z jakim to robię każe mi odwołać swój udział w niedzielnej wyprawie na basen.
- Nie dam rady – komunikuję Tubylcowi, ale gdy ten szeleści workiem z pływackimi akcesoriami, coś się we mnie budzi. Znam to uczucie niezgody na złożenie broni. - Ja nie dam rady, ja?! - histerycznie podnoszę głos i bez śniadania, bez lekarstw szuram w kierunku wody, która ma mi pomóc rozruszać sztywność odnóży.
I wiecie, co? Pomogła! Na tyle, że spędziłam ten dzień jak biały człowiek – krzątając się bez większego trudu po domu, a potem odwożąc Mamę (była w Bydgoszczy na badaniach) na dworzec autobusowy. Walizeczkę poniosłam, prasę kupiłam. Ot, takie zwykłe czynności, a przecież jeszcze rano wydawały się absolutnie niewykonalne... Kolejna bitwa wygrana? Zuchwale powiem: tak! Pamiętając jednak, że oręż dla niej tkwi w maksymie profesora Degi „Ruch jest w stanie zastąpić wiele leków, ale żaden lek nie zastąpi ruchu”.
Prof. Dega był ortopedą, więc nie miałby pewnie antidotum na inną trapiącą mnie przypadłość z bogatego arsenału broni Pana P. Próbuje je znaleźć Doktor Nieustającej Pomocy, który nakazał mi prowadzenie dzienniczka z godzinowym zapisem przyjmowania leków. Chce sprawdzić jak w moim organizmie kumulują się ich dawki, bo łykane piguły – choć mają ukręcić łeb harcom Pana P. - podcinają głowę mnie i to dosłownie! W porach, gdy dzieci nie śnią jeszcze o Dobranocce, ja gotowam przyśnić najdłuższy sen zwisając nad klawiaturą. Podkupiony przez mego oprawcę Morfeusz, niepomny dnia i godziny, usypia mnie bowiem z nagła (bardzo z nagła!), co przy komputerze wprawdzie okrutnie wkurza, ale za kierownicą może skończyć się katastrofą. Tymczasem ja nadal łykam (pigułki), zapisuję (godziny), a śpik zza węgła jak mnie dopadał, tak dopada. I nie ma znaczenia czy pada (jak dziś), czy świeci słońce, ranek to, czy popołudnie – tej bitwy wygrać nie potrafię. Dopóki więc Doktor Nieustającej Pomocy nie rozwiąże zagadki i nie zmieni mi harmonogramu zażywania leków, z pisanymi tekstami będzie mnie łączył stosunek (po wielokroć) przerywany. Za to trwający, jak w przypadku tego tekstu, dwie doby. A nie mówiłam, że z Pana P. to lubieżnik!?