- Co się stało, źle się Pani czuje? - zapytała z troską dziewczyna z recepcji pływalni, gdzie w niedzielny ranek mocowałam się ze zmianą butów na obowiązkowe klapki. - To nic, to w mojej chorobie normalne... – odpowiedziałam półgębkiem pochłonięta pokonywaniem wyjątkowej tego dnia sztywności nóg. - Pani jest chora?! - zdumiała się młodość zza lady. - W życiu bym nie powiedziała, zawsze wpada tu pani jak burza, pełna energii i humoru – mnożyła argumenty. - I o to chodzi, po tu wracam jak bumerang, żeby utrzeć chorobie nosa – wyznałam, ale słowa zginęły w ogólnym tumulcie. Nic to, bo już wiedziałam, że w codziennych potyczkach z Parkinsonem jest 1:0 dla mnie.
Albo tak mi się tylko wydawało, bo w końcu pokonuję (dziwnie wydłużony tego dnia) dystans do łazienki. Tyle, że „wdzięk” z jakim to robię każe mi odwołać swój udział w niedzielnej wyprawie na basen.
- Nie dam rady – komunikuję Tubylcowi, ale gdy ten szeleści workiem z pływackimi akcesoriami, coś się we mnie budzi. Znam to uczucie niezgody na złożenie broni. - Ja nie dam rady, ja?! - histerycznie podnoszę głos i bez śniadania, bez lekarstw szuram w kierunku wody, która ma mi pomóc rozruszać sztywność odnóży.
I wiecie, co? Pomogła! Na tyle, że spędziłam ten dzień jak biały człowiek – krzątając się bez większego trudu po domu, a potem odwożąc Mamę (była w Bydgoszczy na badaniach) na dworzec autobusowy. Walizeczkę poniosłam, prasę kupiłam. Ot, takie zwykłe czynności, a przecież jeszcze rano wydawały się absolutnie niewykonalne... Kolejna bitwa wygrana? Zuchwale powiem: tak! Pamiętając jednak, że oręż dla niej tkwi w maksymie profesora Degi „Ruch jest w stanie zastąpić wiele leków, ale żaden lek nie zastąpi ruchu”.
