Pamiętacie z dzieciństwa zabawę „w pomidor”? Bez względu na pytanie, indagowany zawsze musi udzielić tej samej odpowiedzi: „pomidor”. Koniecznie z kamienną twarzą, choćby nie wiem jak absurdalne sytuacje to mnożyło. Kto nie zachowa powagi – przegrywa. O ile jednak „pomidor” to tylko zabawa, ostatnio mam nieodparte wrażenie, że poddani jesteśmy przymusowi gry w „gender”. A byle uśmieszek uruchamia katalog kar z piekła rodem.
No bo, jak nie smażyć się w ogniu piekielnym, gdy człowiek (przepraszam, kobieta) w szarej codzienności, a nie na żadnych manifach lub - broń Boże - na wykładach gender studies dostrzega, że nasze zachowania warunkuje nie tylko płeć? Jak u dwóch znajomych (stuprocentowych) facetów, z których dla pierwszego bycie samcem jest synonimem władzy, dla drugiego to bycie wsparciem dla słabszych. Albo u dwóch - skądinąd bardzo urodziwych - sióstr, z których starsza utrwala młodość pod postacią „dzidzi piernik”, natomiast młodsza - domowy majsterklepka - studiuje robotykę...
Nim spłonę na stosie, wyłuszczę do czego doszłam analizując na domorosły sposób oba te przypadki. Dwaj moi kumple, naznaczeni przez biologię na mężczyzn, jako ci zostali ukształtowani na antypodach społeczno - kulturowych, mieli inne wzorce, co wpłynęło na przyjęcie w życiu odmiennych hierarchii wartości. Z kolei siostrzyczki, choć z jednego gniazda, pozostawały pod wpływem innego z rodziców: starsza jest kopią niepogodzonej z upływem czasu matki, młodsza to „córka tatusia” technokraty z horyzontami. To tylko moje, nieprofesjonalne, hipotezy, którymi w sposób naukowy, przy użyciu stosownego aparatu pojęciowego, aż prosi się zająć w ramach gender studies. Tak myślę, najdalsza od wszelkich grzesznych myśli.
Chociaż posłanka Beata Kempa od kuriozalnego pomysłu zespołu parlamentarnego „Stop ideologii gender” zapewne jest innego zdania. I zaraz ruszy na mnie z dyżurnym orężem przedszkolnych przebieranek, za którymi stoją zepsuci do szpiku kości genderyści. A to mój słaby punkt, bo przed laty grzeszyłam, co uświadomił mi niedawno syn, ubierając go do przedszkola w rajtuzy. Z podszeptu wrażej „ideologii gender” to robiłam? Raczej z rozpaczy, że nic innego wówczas nie mogłam kupić, ale kto by o tym pamiętał! Latał więc chłopczyk, z tuzinem mu podobnych, w kolorowych rajtkach; dziś próżno jednak szukać wśród nich „odmieńców”, choćby OKO wykol!
A tak przy okazji mam pytanie: czy można zatrzymać coś, czego nie ma? Strażniczka moralności, pani Kempa, tak głośno krzyczy stop „ideologii gender”, że pozostaje głucha na argumenty pań profesorek Małgorzaty Fuszary i Magdaleny Środy, aż w końcu prof. Renaty Siemieńskiej - socjolożki, która zaszczepiła gender na polskim gruncie. Tymczasem wszystkie panie zgodnym chórem powtarzają: gender nie ma nic wspólnego z ideologią, kiedy mówiąc o płci społecznej, pokazuje, że nie tylko biologia warunkuje postawy, zachowania i role przypisywane kobietom i mężczyznom. W różnych społecznościach, kręgach kulturowych i w różnych czasach.
Warto przy tym pamiętać, że walka z kulturowymi stereotypami w tym względzie (tu biję się we własne piersi, że piszę o swoim męskim prześladowcy z dużej litery – Pan P. przecież nie z szacunku dla wroga...) pozostaje niezbywalnym narzędziem w dążeniu do równouprawnienia. Ale - o dziwo! - właśnie to dążenie jest dla Joanny Szczepkowskiej, która bohatersko pogrzebała komunizm, dowodem na to, że gender nauką nie jest. Bo pono żadna nauka nie zajmuje się równouprawnieniem. Otóż, droga pani, jest ich kilka, żeby wymienić tylko królującą wśród nich filozofię, o socjologii nie zapominając. A tak na marginesie - Rozalka napisała ostatnio wspaniałą pracę o „szklanym suficie”. Na zarządzaniu.
Bo żeby z sensem pogadać o równouprawnieniu, nie trzeba od razu wyciągać gender studies z otchłani piekieł. Tym bardziej, że grozi to narażeniem na szwank życia kontynuowanego, które powinniśmy chyba chronić na równi z tym poczętym. A'propos, trochę boję się o tak rozumnie kontynuowane życie Magdaleny Środy. A boję się od chwili, gdy zadrwiła sobie z krucjaty ks. Oko i mu podobnych mówiąc, że nie zależy jej na zacieraniu różnic między nią, a mężem, bo to przyjemna różnica, tylko na tym, żeby on też sprzątał. Dawno tak nie pękałam ze śmiechu! W pierwszej chwili miałam nadzieję, że pękła też niejedna sieriozna mina nadęta od ciężaru antygenderowej misji. Ale potem przypomniało mi się, że w zabawie „pomidor”, ten co się zaśmiał - przegrywał. No to w gender, na stos!