Pierwszy dzień na nartach okazał się tak zimny, że aż smarki w nosie zamarzają...
I pomyślałam, że poczytam swoje własne zapiski o Toskanii... coby mi się cieplej zrobiło...
Właścicielka jednej z najstarszych stażem agencji modelek w Polsce - GAGAMODELS. 16 lat na rynku mody.
Pierwszy dzień na nartach okazał się tak zimny, że aż smarki w nosie zamarzają... Austria przywitała nas pięknymi trasami i ogromnym zimnem. Minus 18 stopni dało nam się we znaki... Ale na szczęście kawa w hotelu okazuje się być włosko przepyszna. I tak właśnie wróciliśmy z kolacji z wspomnieniami o słonecznej Italii... I pomyślałam, że poczytam swoje własne zapiski o Toskanii... coby mi się cieplej zrobiło... Podrzucałam już ten tekst wcześniej, ale w sumie tylko dla przyjaciół.. więc może macie ochotę poczytać...
Zaryzykuje.
Przyjemności z czytania. Uciekam do ciepełka.
Zapiski w oryginale z 2.08.2010 roku
Koncert Cykad już prawie dla mnie niezauważalny. Słyszę je tylko wtedy kiedy mam na to ochotę. Stanowią nieodłączne tło.
Toskanii.
Dla większości są zbyt hałaśliwe.
Nie dla mnie.
To swoisty rodzaj umiejętności skupienia się na dźwięku. Wiecie, że cykady nie grają "przypadkowo" ?.
Kiedy siedzę na tarasie, na leżaczku, z moją mała poduszeczką, i kubkiem herbaty z miodem ( tudzież łykiem wina ) wsłuchuję się w nie, każdego wieczora. Nadają rytm. Lider. Reszta powtarza. Czasem grają solowo. Jeden długi dźwięk. Reszta jakby słuchała w skupieniu. Podobnie jak ja.
To jedyne miejsce na Ziemii, w którym umiem całkowicie się wyłączyć. Jedyne w którym nie myślisz o niczym. Potrafię wypoczywać w wielu miejscach. Kocham wielkie aglomeracje. Jak MÓJ NY :)
Ale tylko tutaj ODDYCHAM. Całą sobą.
Nie nudzę się, nawet kiedy pozornie nie mam już nic do zrobienia. Kiedy wracamy z całodziennej wycieczki, zarażając naszych rodziców widokami Toskanii. Siadam na leżaku. I oddycham. Zasłuchując się w Toskańskiej nocy po samo jej serce.
Myśli nigdzie nie biegną. Problemy nie istnieją. Idealny spokój. Jakby nie było nic poza tą chwilą oddechu.
Nie otwieram nawet książki. Szkoda byłoby mi myśli. Na cokolwiek.
I pewnie gdyby nie momenty kiedy mama niedomaga ( jednak toskańskie 36-38-40 stopni to dla niej za dużo ) - nie otwierałabym nawet komputera. Dzisiaj robię wyjątek. By do Was napisać.
Uwielbiam tutaj każdy poranek. Wstaję leniwie. Nim siądziemy do śniadania schodzę w piżamie, po schodach, do ogrodu gdzie zrywam pachnącą bazylię. I czerwoną cebulę. Czasem pomidory.
Cały dom się do mnie uśmiecha. 80 letnia Bruna, która od zawsze wita mnie ściskając, jak córkę albo rodzinę - krzyczy do mnie gdzieś z podwórka "Bon Giorno Katerina" i wyrzuca z siebie słowotok po włosku, którego nie rozumiem. Podbiegam by ją ucałować, i odpowiadam po polsku. Bo język tutaj nie ma znaczenia.
Chrupiące pieczywo z pobliskiej wioski. Sery. Szynki. Pomidory. Wszystko co tylko możesz sobie wymarzyć, by znalazło się na Twoim wiejskim stole. Jest tam. Co rano.
Tylko kawy nie piję. Nie tutaj, w domu.
Jak włoszka zatrzymuję się w pierwszym lepszym barze przy drodze. Zamawiam espresso macchiato. Czasem capuccino. I ciastko. Maleńkie. Mam takie swoje ulubione, co wygląda jak gąsiennica. Z kremem.
Tylko tutaj, w małych barach, w których Włosi co rano mówią sobie dzień dobry podają najlepszą kawę na świecie.
Czasem kiedy trafiamy do jakiś maleńkich miejscowości, mocno rozreklamowanych, gdzie nie można wypić kawy na stojąco przy barze, a manu jest po angielsku czy niemiecku, wychodzę. Nigdy nie piję tam kawy.
Nie ma w niej duszy.
Uwielbiam codzienny uśmiech na twarzy staruszków, siedzących na plastikowych krzesłach albo ławkach, w swoich małych światach. Zawsze odpowiadających "Bon Giorno" kimkolwiek byś nie był.
Albo lodziarza z Certaldo, który jest taki szczęśliwy mogąc podać nam lody, że aż mu się serce wyrywa i z każdą nakładaną gałką oddaje Ci siebie. Rodzinna lodziarnia z dziesiątkami smaków. I każdy znakomity.
Nie odmawiam sobie lodów we Włoszech. Nigdy. Kiedy wezmę za dużego loda, cieknie mi po palcach, które w pośpiechu oblizuję. Zawsze kupuję za dużego. I zawsze oblizuję palce :)
Jak co roku zauroczona. Wszystkim. Nie umiałabym już sobie wyobrazić innego miejsca na Ziemi, by móc się w nim tak bardzo zatracić.
Poza odwiedzeniem najbardziej znanych i rozpoznawalnych miast / miejsc Toskanii - jak co roku: Lucca, Florencja, Pisa, Siena, Montalcino, Montepulciano, Pienza, San Gimiliano, Monterriggioni czy Voltera - z ktrórych każde uwielbiamy :) zajeliśmy się wyszukiwaniem nieturystycznych maleńkich miejscowości. Ot "co by tu jeszcze"....
Kilka czy kilkunaście nowych.
Wszystkie piękne.
Ale jedna nas zabiła. Montefioralli. Jeśli kiedykolwiek Wasza noga stanie w Toskanii, nie zapomnijcie o niej. Na szczycie góry. Z jedną drogą. Jedną uliczką wokół murów. Bez turystów. Bez knajpek. Bez baru czy czegokolwiek. Ukwiecone kolorowe doniczki pod murami. Starsza Pani w perełkach na szyji podlewa kwiaty. "Bon Giorno".. Coż za niesamowite maleńkie cudeńko. Zapomniane. Tylko dla jego mieszkańców wciąż żywe.
Nie będę Wam opisywać, miast i ich uroków. Każde ujmuje sobą. W 100%. Bez wątpliwości pozostawiając ślad w naszych sercach. Na zawsze. Za każdym razem odkrywam je na nowo. I nawet kiedy pozornie pamiętam je z poprzednich lat, dzisiaj są inne. Bardziej żywe. W każdej maleńkiej uliczce znajduję coś nowego. Inne maleńkie dzieło sztuki. Kolor. Zapach. Słońce.
"Pod Słońcem Toskanii" - pamiętacie ten banalny film o Amerykance, która kupuje tu dom ? Przypadkiem. Jest taki prawdziwy. Tak wiele w nim smaków Toskanii. Uwielbiam ten film. Ckliwy do bólu. Zazdroszczę jej. Domu na starość.
W jedynym słusznym miejscu na Ziemi.
Glaskam się po brzuszku. 11 tydzień. Maleństwo czuje się znakomicie. Jakby wiedziało, że tutaj mama czuje się najlepiej. Wieczorem kiedy rozluźnia się moje ciało - już widać jego zarys. "Future MAMA" słyszę za sobą - jakby z uznaniem, kiedy przechodzę obok "ławkowej loży" dziadków na wsi. Uśmiecham się do nich, cokolwiek mówią do mnie w swym słowotoku. . "Tutaj kochanie będziesz spędzać swoje wakacje" - mówię do mojego dzidziusia i idę dalej :)
Zaglądam na moment do Łukasza. Śmieje się, że nie będzie się Wam chciało tego czytać. Cierpliwie czeka aż skończę, sącząc na tarasie jedno z "upolowanych" win. Mamy tu takie swoje ulubione. Ukryte dla zwykłych ludzi. Trudne do znalezienia - chyba, że przypadkowo.
Tenuta Moriano - i ich nagradzane co roku wino TUFESCO. Żeby do niej trafić, trzeba się nie lada natrudzić. Ukryta w lesie. Winnica, której jakby nie zależalo na sprzedaży wina. Przyjeżdżamy - zamknięta. Pora siesty, Jakiś człowiek na polu bierze telefon i dzwoni gdzieś coś tam wykrzykując. Za kilka minut pojawia się ciężarowka i otwierają dla nas drzwi. To niesamowite. Wino już tam czeka. Dumnie spoglądając na nas z pólki. Włoszka otwiera każdą butelkę po kolei częstując nas swoim najlepszym winem.
Pełne kieliszki. Możnaby się śmiało upić. Samym smakowaniem.
Kupujemy dużo. Jak co roku.
Luia - rywal Tenuty Moriano. Walczą o te same nagrody, tnąc się co roku. Raz złoto należy do nich, raz do Tufesco. Tych łatwiej jest znaleść. Przy pięknej willi, jak z reklamówek Toskanii dla bogaczy. Nim dojedziemy dzwonię do właściciela. Pamięta nas. Wyjmuje najlepsze wino na przywitanie. Jesteśmy dobrym klientem. Zawsze wracamy. Kupujemy na tyle dużo by dostawać rabaty i prezenty. Tym razem butelki białego wina.
Zegnamy się, i obiecujemy przyjechać w przyszłym roku. Z maleństwem na rękach.
W Montalcino siadamy na Zamku. Robią tu najlepszą degustację wina w całym mieście. Tylko markowe Brunello. Z najwyższej półki. Degustacja przynosi radość. Pokusę. Dzięki Bogu tylko. Inaczej nie stać by nas było na resztę wakacji. Butelki za 500 czy 600 euro otwiera się rzadko. Jakiś anglojęzyczny Tata woła córeczkę i pokazuję jej butelkę wina na półce. Stoję obok. "To wino kosztuje tyle co Twój nowy komputer" - dziewczynka wzdryga ramionami i odbiega. Nigdy nie zastanawiam się nad tym co mogłabym kupić za coś innego. No bo jaki sens jest w zastanawianiu się nad iracjonalną ceną wina, jeśli po prostu łyk ma Cię i tak zabić :))))) Żartuję, rzecz jasna. Choć pewnie cudownie byłoby mieć na półce w swoje Toskańskiej piwniczce najlepsze Brunello czy Gaję San Lorenzo.
Testujemy łącznie 7 rodzajów Brunello. Tak zwane zestawy 3 + 4.
Masakrycznie drogie. Za samą degustację moglibyśmy mieć przyzwoite Brunello ze średniej półki. Warte kilkanaście butelek naszego Tufesco czy Luia.
Dla każdego z nas wystarcza po łyku, może dwa. Zapachy nas zabijają. Każde pachnie wyśmienicie. I każde wyśmienicie smakuje.
Ale selekcja nie jest trudna. To jak z audiofilskim sprzętem muzycznym. Kiedyś myślałam, że nie wyczuję różnicy dźwięku, na półce sprzętu o wartości niejednego samochodu czy domu. Dopóki nie posłuchałam.
Tak samo jest z winem.
Nie mogę się przecież nazwać znawcą. To byłaby przesada. Ale smakowałam już w życiu paru dobrych butelek. Zawsze po łyku. Wystarczyło.
O dziwo każdy z naszej czwórki upodobał sobie jedno. Inne.
Kelner pokazał nam wybrane wina. Z cenami. Niestety. HAHAHA.
Wybrałam najdroższe wino. Łukasz "ustąpił" mi tylko o 10 euro. i jeden rocznik. "Znawcy" :) Znakomite zabawne doświadczenie. I satysfakcja. No i bukiet zapachowo - smakowy. Został w nas.
Grzecznie podziękowaliśmy i zostawiliśmy mocno zaskoczonego kelnera za naszymi plecami.
O teraz wlaśnie cykada gra "solówkę". A reszta słucha. Światła gdzieś w oddali. Toskańska wieś poszła już spać. Cisza. Tylko moje stukanie klawiszami.
Lepiej już pójdę.
Dobranoc.