Była sobie firma A. Była sobie firma B. Była sobie firma C i była sobie firma D. Tych firm było kilkanaście. Starannie je wytypowałam, bo wiedziałam, że ich wyniki finansowe są naprawdę dobre, że wsparcie pięknej idei jakim jest wysłanie na wakacje dzieci z domów dziecka nie może się nie udać.. Ale..
REKLAMA
Może zacznę od końca, bo właśnie dziś wrzuciliśmy na YouTube spot promujący zbiórkę: Drobniaki Na Dzieciaki. Ciągle można wesprzeć projekt, do czego przy okazji wpisu zachęcam! ;)
Na potrzeby scenariusza, wszystko kończy się dobrze, sponsorzy ochoczo wspierają dzieci dorzucając się drobnymi i większymi kwotami, zasięgami. Jednak rzeczywistość projektu była inna. Okrutna. I to jest delikatne określenie.
Przygotowując się do projektu wytypowałam kilkanaście firm. Większość z nich to TOP100 z list najbogatszych firm czy to w województwie pomorskim, czy to w Polsce w ogóle. Pomyślałam, że tam nie będzie problemu ze wsparciem i zabrałam się do docierania do osób decyzyjnych. Wszyscy wiemy, że w tak dużych firmach są olbrzymie struktury, a dotarcie do tych "decyzyjnych" graniczy z cudem. Taki problem to nie problem, przynajmniej nie dla mnie. Dzwoniłam, pisałam. Pisałam, dzwoniłam. Od września, praktycznie 12 godzin na dobę spędziłam na telefonie opisując projekt, zachęcając do wsparcia, odbywając godziny "konferencji" za zoomach, messengerach i meetengowych aplikacjach, wysyłając setki maili.
Dialogi, które w spocie słyszycie, to autentyczne rozmowy z potencjalnymi sponsorami. "Co ja z tego będę miał", "Mamy ograniczone zasoby", "Wszystko musi się bilansować", "Inwestycja to nie jest zabawa" i tak dalej i tak dalej.
Ale w końcu znalazłam, trafiłam! Skakałam z radości kilka dni, bo ci, którzy dostrzegli w projekcie (i we mnie!) potencjał, gotowi byli na sporą pomoc. Zaczęli od kilkudziesięciu tysięcy złotych, oferowali rozgłos, strategię, wsparcie, pomoc. Owinęli sobie moją naiwność i wiarę w ich słowa wokół palca. Uzyskując ode mnie informacje dotyczące przyszłych projektów, mojej strategii fundacyjnej i planów wspierania dzieciaków w przyszłości. Dając mi nadzieję na powodzenie Drobniaków na Dzieciaki i tak naprawdę otwierając mi drzwi do korporacyjnego światka o którym nie miałam pojęcia...
Dwa tygodnie przed nagraniem spotu wycofali się ze wszystkiego argumentując decyzję "ograniczonymi zasobami", które w spocie też możecie usłyszeć. I tylko możecie sobie wyobrazić jak się wtedy poczułam. Jakby mi ktoś dał w pysk, to mało powiedziane, bo po drodze były rozmowy dotyczące niepodejmowania rozmów z "ich" konkurencją. Jednym słowem byłam w głębokiej dupie. To były dla mnie trudne dni, bo maksymalnie zawiedziona, odarta z godności, "ze ściągniętymi gaciami" miałam za chwilę nagrywać spot i bardzo wierzyłam, że uzbieram te sto tysięcy (albo i więcej), żeby dzieciaki z domów dziecka na wakacje wysłać. Przeznaczyłam swoje środki prywatne na kampanię w radiu, zorganizowałam po drodze kilka licytacji, stoisko z Charytatywną Choinką. Uzbierałam w pocie czoła prawie 14 tysięcy złotych, zmieniając strategię.
Na jaką? Na dotarcie do "zwykłych" Kowalskich. Na proszeniu o złotówki, nie o tysiące. Na obraniu zupełnie innej perspektywy niż pierwotna, bo okazało się, że ci, którzy mogą najwięcej, tak naprawdę nie chcą pomagać. Brylują za to na okładkach pism, jacy to nie są gospodarni. Wspaniali. Przedsiębiorczy. Być może są. Ale serca w tym biznesie nie ma. Jest za to wielki bagaż hipokryzji i obłudy. Milionerzy z przypadku, podkradający pomysły małej Fundacji. Czekam, aż któryś z nich wypłynie, a wtedy pogadamy inaczej. Śmieszne i straszne. Przykre i nieludzkie. Także nie polecam dyskusji z dużymi graczami, a przynajmniej nie z tymi z mojej listy (nie opublikowałam jej, póki co), bo można się zdziwić...
Reasumując, pomaganie to ciężki kawałek chleba. Otwarcie serc i portfeli potencjalnych darczyńców, sponsorów to poważne wyzwanie ale.. Zwykli ludzie mający niewiele, okazują się tymi, którzy pomagają chętniej. Jakieś pomysły dlaczego tak jest? I wreszcie dlaczego duża firma z właścicielem z "listy stu" Forbes pozwala sobie na takie zagrywki? Jestem "mała" to można mnie wykorzystać? Jestem "mała" to nikt nie usłyszy o tym co się wydarzyło, bo nie krzyczę a szepczę? A czy to właśnie "marketing szeptany" nie jest jedną ze skuteczniejszych form reklamy? Wiem, że firma o której piszę śledzi każdy mój ruch, ich pracownicy lawinowo obserwują mój profil na Instagramie. Śmiać się czy płakać? Bać się czy cieszyć z takiego obrotu sprawy?
