Matematyka Niny Gluckstein - okładka wydania niemieckiego
Matematyka Niny Gluckstein - okładka wydania niemieckiego

Wielu z nas marzy o spełnionej, dozgonnej miłości, nie planując przy tym zgonu w najbliższych dniach ani tygodniach. Zdaniem niektórych z nas takie uczucie pozostaje zupełnie poza kontrolą: rodzi się, jest odwzajemniane, umiera niezależnie od nas, często niespodzianie. Pozostawia gorzki smak szczęścia, które przeminęło lub zostało nam odebrane przez ukochaną osobę. Czy spełniona miłość nie może trwać? Czy zawsze skazana jest na wypalenie? Czy wszystkie wielkie namiętności albo kończą się źle, albo tracą sens i trwają na mocy zobowiązania lub przyzwyczajenia? Esther Vilar, filozofka i pisarka, daje nam na te pytania odpowiedź tyleż optymistyczną, co przewrotną.

REKLAMA
Matematykę Niny Gluckstein miałem od dawna na liście lektur. Skoro za swoją ulubioną książkę o miłości uznała ją jedna z polskich pisarek, postanowiłem – tu użyję słowa w znaczeniu, które dziś wyszło już z użycia – spuścić się na nią w kwestii literackiego gustu. Często to robię, na pisarzy też się zresztą niekiedy spuszczam. Gdyby nie Pilch, pewnie do dziś stroniłbym od Tomasza Manna. Oczywiście niekiedy można się rozczarować, ale nie w przypadku pisania Vilar. Za dużo tu myśli wartych zapamiętania, zwięźle wyrażonych, zdań ożywczych, spostrzeżeń trafnych. No i sama teza, owa „matematyka”, miłosne rachunki i wyliczenia z namiętnością w tle – oryginalne.
Tytułowa bohaterka spotyka sławnego kompozytora i śpiewaka tang. Gdyby sprawy potoczyły się zwykłymi romansowymi torami, zapewne ich szaleństwo potrwałoby nie dłużej niż parę miesięcy. Pewna swojej miłości Nina – podobnie jak pewna miłości do swojego mężczyzny była stojąca nad grobem narratorka – postanowiła zadbać o niesłabnącą wzajemność. Zamiast trwać u boku, kurczowo trzymać się fizycznej i emocjonalnej bliskości, wyjechała daleko i unikała kontaktu. Zamiast w egzaltowany sposób zapewniać o swego uczucia głębi, dosyć wstrzemięźliwie udzielała potwierdzeń. Zamiast nieustannie stroić się i fryzować w ulubione przez męża stroje i fryzy, ostrożnie dawkowała swoją atrakcyjność. Zamiast dawać, ostentacyjnie brała, pozwalając bogatemu muzykowi zaspokajać swoje zachcianki. Kobieta przeciętnej urody i nie wyróżniająca się niczym szczególnym, potrafiła w ten sposób utrzymać żar uczuć sławnego i pożądanego mężczyzny.
Z zewnątrz wyglądało to na trwonienie pieniędzy, rozrzutność, nadmierne korzystanie z materialnego powodzenia męża. Ninę oskarżano o to, że wykorzystuje Chucha Santelma. Pod wpływem nagonki w mediach zaczęła budziła nie tylko zawiść, lecz z czasem także nienawiść. Gdy ostatecznie udowodniła, że rzeczywiście żyć bez ukochanego nie może i nie chce, choćby zostawił jej nie wiadomo jakie bogactwa, nie uwierzono jej. W obronę wzięła ją narratorka, 82-letnia poetka, która żałowała, że jej samej nie udało się odkryć i zastosować cudownej miłosnej formuły.
Na pierwszy rzut oka wygląda to wszystko, bez względu na to, jak fikcyjną jest fikcją, wiarygodnie. Wszak zaczynamy cenić to, co wydaje się mniej dostępne, zabiegamy o pewność, gdy nam tej pewności brakuje, chcemy być kochani przez osobę, na której nam zależy i wiele z tego powodu zrobimy. Jeśli czujemy, że kogoś drogiego tracimy, gotowiśmy zrobić więcej i więcej. Nina Gluckstein, wiedząc o tym wszystkim i kochając swojego mężczyznę do szaleństwa, zamiast pójść za głosem serca i złożyć mu świat u stóp, sama wysuwała stopy do składania u nich świata. Egzaltację ograniczyła do namiętnych nocy, w życiu zaś kierowała się rozsądkiem. Paradoksalnie więc o swoją miłość dbała rozsiewając wątpliwości, wstrzemięźliwie dawkując uwielbienie, bardziej pozwalając się rozpieszczać niż rozpieszczając.
Z drugiej strony uniknęła zaś ograniczania jego wolności. Gdy dowiedziała się o jakiejś jego zdradzie, od razu mu wybaczyła i nie okazywała tej koszmarnej zazdrości i zranienia, które tak naprawdę przeżywała. Zamiast reaktancji – reakcji na postrzegane ograniczenie wolności wyboru i sięganie po zakazywany owoc, jej mąż doświadczał raczej poczucia winy. Nigdy więcej jej nie zdradził.
Nina manipulowała Chuchem, to nie ulega kwestii. Robiła to z miłości, aby ich związek trwał, to także – jeśli wierzyć narratorce, a może samej Vilar, która przedstawiała korzystną dla swojej literackiej postaci interpretację zdarzeń – możemy przyjąć za pewnik. Jednak czy możliwe jest aż tak konsekwentne i długotrwałe ukrywanie własnych, silnych i pozytywnych uczuć? Czy możliwe jest zachowywanie chłodu i dystansu, gdy chciałoby się spełnić każdą zachciankę, dać każde potwierdzenie? Takie wątpliwości pod koniec książki wyraziła też sama autorka:
Czy można być równocześnie chłodną i namiętną, opanowaną i spragnioną, władczą i bezradną? Czyżby posługiwanie się strategią Niny Gluckstein było przywilejem ludzi, którym nie jest ona w ogóle potrzebna? Bo tej osoby, którą mogłoby się przy jej użyciu podbić, nie chce się wcale podbijać – nie kocha się jej – a tam, gdzie nas pożera uczucie, wszelki rachunek matematyczny staje się niemożliwy? (s. 175-176)
Mnie nasunęła się w trakcie lektury jeszcze jedna wątpliwość. Jak bardzo trzeba być pewnym swojego uczucia i jak silną decyzję o kontynuacji związku należałoby podejmować, by własny dystans i wstrzemięźliwość nie były przez nas samych odbierane jako oznaka atrofii naszej miłości? Oczywiście o sile naszego uczucia nie musimy (jak przewiduje to teoria autopercepcji Deryla Bema) wnioskować z zachowania, gdy wciąż czujemy zachwyt, podziw, pożądanie. Nawet gdy te uczucia osłabną, wciąż możemy tłumaczyć sobie swoje chłodne i nastawione na branie zachowanie wcielaniem w życie miłosnej strategii. Jednak skąd możemy mieć pewność do niezmienności własnych uczuć? Przecież one nie są podsycane; muszą same się podsycać. Czy postanowienie wystarczy? Czy korzystając z hojności ukochanej/ukochanego, odbierając hołdy i wyrazy miłości, a w zamian dając znacznie mniej, nie zaczynamy tracić dla niej/niego serca? Wszak znajdujemy się niejako po przeciwnej stronie: nasza partnerka/partner nie zachowuje tej wstrzemięźliwości i dystansu, które zachęciłyby nas do bardziej usilnych starań, podsyciły naszą namiętność. Trudno chyba zakładać, że mechanizm, który działa w jedną stronę, nie będzie działał w drugą, że będziemy wyłączeni z tej matematyki.
Oczywiście możemy próbować być nieustannie samoświadomi, w pewnym sensie nawet nadrefleksyjni. Tylko że takie starania – w świetle współczesnej wiedzy psychologicznej na szczęście skazane na porażkę – mogą być bardzo męczące. Jak długo można uprawiać miłosną matematykę zamiast oddawać się szaleństwu? Jeżeli mielibyśmy brać nieustannie korektę na to, że to my manipulujemy w imię podsycania miłości, to być może emocjonalne koszty takiego związku przerosną z czasem to, co spełniona miłość nam daje. Wyrachowana i mądra rudowłosa Żydówka nie doczekała tego momentu. Nawet jeśli pominiemy ten drobny fakt, że była zmyśloną postacią (a może miała jakiś jednoznaczny pierwowzór, tylko za mało znamy historię argentyńskiej popkultury), to i tak trudno nam uwierzyć w przepis na wieczne szczęście.
Gdy miłość jest zbyt wielka, aż prosi się o tragedię, o jakieś zniszczenie o skali odpowiedniej do jej wielkości. Vilar zadbała o to, zadbała i o pomnik. Do tej książki będę zapewne wracał, bo są w niej jeszcze co najmniej trzy smakowite wątki – jeden poniekąd polityczny, jeden poliamoryczny i jeden monomiłosny. Ale ponieważ są zupełnie uboczne, zostawiam je na inne okazje. Niech w spokoju obrastają myślami i słowami.
Esther Vilar: Matematyka Niny Gluckstein. Przeł. z niem. Robert Stiller. Wydawnictwo „Książnica”, Katowice 1998, ss. 184.