Rzucić wszystko i pojechać w świat - to właśnie robimy!
Gdy byliśmy w Walden, w Kolorado, na 2 tygodnie przyjechała wolontariuszka pochodząca z Australii. Podróżowała już 16 miesięcy z tym, że poruszała się z południa na północ, zatem w kierunku przeciwnym do naszego. Na pytanie, które kraje Ameryki Południowej odwiedziłaby jeszcze raz, gdyby miała możliwość, bez wahania odpowiedziała, że Brazylię w lutym, podczas karnawału oraz Kolumbię. O ile Brazylia wydaje się sensowną odpowiedzią, o tyle Kolumbii się nie spodziewaliśmy. Po co ryzykować? Wszyscy dobrze wiemy, jak tam jest.
Z pozytywnymi opiniami na temat tego kraju spotkaliśmy się od maja jeszcze parokrotnie.
Przed wjazdem do Panamy należy mieć bilet wyjazdowy. Bez sensu, ale tak jest. Długo szukaliśmy taniego połączenia z Ekwadorem, albo Peru, ale najtańszy bilet był między Panamą a Medellin (150$ w lipcu 2015). Cóż, może warto dać Kolumbii szansę?
Z lotniska w Rionegro odebrał nas couchsurfer, u którego mieliśmy zostać dwie noce. Młody chłopak, student matematyki, jeszcze mieszka z rodziną. Pomyśleliśmy, że to nawet lepiej - od razu po przyjeździe zobaczymy, jak mieszkają tubylcy - jednak czegoś takiego się nie spodziewaliśmy; gdy dojechaliśmy do jego domu, czekał na nas dziadek, mama, dwie siostry, brat, szwagier, wujek, kuzyn i sąsiad. Wszyscy chcieli nas poznać. Byliśmy atrakcją! Następnego dnia chcieliśmy pojechać lokalnym autobusem nad piękne jezioro w Guatape. Nie pozwolili jechać nam samym – pojechaliśmy zatem w 12 osób, na dwa samochody i motocykl. Nie dlatego, że się o nas obawiali, tylko chcieli z nami spędzić czas. Ot, niedzielny piknik rodzinny.
MEDELLIN
Nasz gospodarz był tak uprzejmy, że załatwił nam kolejne dwie noce u swojego znajomego ze studiów, już w samym Medellin. Zostaliśmy ugoszczeni najlepiej, jak się dało, a nowy kolega pokazał na czym polega życie nocne w drugim co do wielkości mieście Kolumbii. Koło północy wracaliśmy wciąż zatłoczonymi ulicami, pełnymi małych barów, knajpek, punktów gastronomicznych...
Miasto papcia Pablo Escobara przede wszystkim zachwyca swoim położeniem – rozciąga się bowiem w szerokiej dolinie, gęsto pokrywając otaczające zbocza górskie ceglanymi domkami.
Istnieje kilka sposobów, aby zobaczyć tę aglomerację z góry; można wspiąć się na punkt widokowy znajdujący się na wzgórzu w środku miasta (Pueblito Paisa); można kupić jednorazowy bilet do metra za niecałego dolara i przesiąść się do kolejki linowej. Ta krótka podróż na szczyt zostawiła po sobie ślad w naszej pamięci: jadąc wagonikiem unosiliśmy się nad biednymi dzielnicami. Czuliśmy się jak w zoo – zza szyby, z bezpiecznej odległości mogliśmy podziwiać dziki świat poniżej, w którym stopa turysty rzadko staje, w którym dzieją się rzeczy, o których głośno nikt nie mówi, do którego policja niechętnie wjeżdża. Podobnie było później, w drodze z Santa Marta do Kartageny, ale o tym poniżej.
Oprócz bujania się ponad ulicami zdecydowaliśmy się również na opcję bodaj najbardziej ekstremalną – lot paralotnią nad północną częścią miasta. Pierwszy raz w życiu zdecydowaliśmy się na taką przyjemność i było świetnie! Niesamowite poczucie wolności, piękne widoki, wiatr we włosach, adrenalina… 30 minut za 40 dolarów to chyba dobry układ.
Medellin dostało w 2012 roku nagrodę pisma Forbes dla „Najbardziej innowacyjnego miasta świata”. Rozbudowany system metra, połączony z autobusami i kolejkami linowymi faktycznie imponuje (w jaki sposób biedna Kolumbia, „kraj trzeciego świata”, bez dotacji unijnych jest w stanie wybudować taki system transportu miejskiego, a Warszawa nie - tego nie rozumiem), ale poza tym nie zauważyliśmy jakiś imponujących nowinek, czy rozwiązań godnych naśladowania.
Niemniej nie takiej Kolumbii się spodziewaliśmy przed przylotem do niej. Miasto jest bardzo rozwinięte, zadbane, dobrze zorganizowane, z bogatą siecią dróg szybkiego ruchu, rowerami miejskimi, itd. Warto tu zajrzeć, choćby na kilka dni.
SALENTO
Salento to górska wioska położona w „krainie kawy”. Z Medellin jedzie się tam bezpośrednim busem około sześć godzin. Droga prowadzi przez serpentyny. Tutejsi kierowcy to - nie ma co owijać w bawełnę - banda samobójców, dlatego podróż nam się dłużyła. Po dotarciu na miejsce oczom naszym ukazał się widok piękny – szczyty pobliskich gór skryte były w chmurach, podczas gdy ich zbocza, gęsto porośnięte tropikalnym lasem, otaczały wioskę z trzech stron. Jak to w kolonialnych miasteczkach bywa– przy centralnym placu porośniętym palmami stoi wielki kościół, a dookoła roi się od małych knajpek. Jest sporo zagranicznych turystów. W pobliżu „centrum” stoją małe, kolorowe domki przeważnie zamienione na hostele, sklepiki, kawiarnie lub piekarnie. Co kilkadziesiąt metrów można się zatrzymać na filiżankę świeżej, kolumbijskiej, czarnej i słodkiej „Tinto”, a ponieważ taka przyjemność kosztuje po przeliczeniu mniej niż złotówkę, to często korzystamy; domowej roboty ciasto można dokupić za grosze…
Do Salento jedzie się głównie po to, aby odwiedzić Cocora Valley - przepiękną dolinę, w której rosną najwyższe palmy na świecie - strzeliste na 60 metrów wyglądają niczym wielkie zapałki. Warto się wybrać na ten sześciogodzinny szlak, bo widoki są nieprzeciętne. W końcu znaleźliśmy spokój i ciszę, których tak bardzo pragnęliśmy po ostatnich tygodniach spędzonych w wielkich, głośnych miastach – Panamie i Medellin.
Miasteczko otaczają plantacje kawowe. W zależności od oczekiwań można wybrać się na szybką wycieczkę, odpowiednio tańszą, lub nawet trzy i pół godzinny spacer po plantacji, w którego cenę wliczony jest obiad. My zdecydowaliśmy się na opcję „średnią” - półtoragodzinny pokaz w „Finca el Ocaso” (www.fincaelocasosalento.com), podczas którego dowiedzieliśmy się wszystkiego o produkcji kawy – od sadzenia ziarenek, przez zbiór owoców, po gotowy napar. „Coffee tour” zakończył się oczywiście konsumpcją filiżanki najwyższej jakości kawy z tejże plantacji. Napój ten, wart krocie, doceniany przez kiperów na całym świcie, smakował jak… rzadka zupa ogórkowa – był kwaśny, wodnisty, niesmaczny. Cóż, „chłop ze wsi wyjdzie, ale wieś z chłopa – nigdy”. Najwyraźniej nie umiem docenić tego, co dobre.
Po kilku dniach błogiego relaksu w górach musieliśmy ruszać dalej. Niepotrzebnie wcześniej kupiliśmy bilety lotnicze z Medellin do Santa Marta, gdyż chcieliśmy zostać w Salento jeszcze 2-3 noce.
SANTA MARTA i MINCA
Santa Marta to niezbyt urzekające miasto na wybrzeżu karaibskim. Kiedy w drodze z lotniska do centrum zobaczyliśmy tłumy ludzi i straganów na ciasnych, brudnych ulicach, postanowiliśmy zmienić nieco plany i od razu pojechać do wsi Minca, zamiast zostawać na noc w upalnym mieście, w którym wylądowaliśmy.
Po lekkich perypetiach z transportem, udało nam się w końcu dotrzeć do Minci prywatnym samochodem, za odpowiednią opłatą (20.000 kolumbijskich pesos). Podróż trwała prawie godzinę, pod górę, często po błotnistej drodze pełnej dziur. Ponieważ nie rezerwowaliśmy wcześniej noclegu, pierwszą noc spędziliśmy w napotkanym przy drodze hoteliku. Jesteśmy już przyzwyczajeni do twardych warunków, ale lodowata woda pod prysznicem (w górskiej wiosce, gdzie jest chłodniej niż nad morzem) nie jest czymś, co lubimy najbardziej, dlatego drugiego dnia przenieśliśmy się do innego miejsca. Od kilku tygodni prawie codziennie zmieniamy miejsce pobytu i zaczynamy odczuwać już lekkie zmęczenie fizyczne, dlatego od czasu do czasu pozwalamy sobie na lepsze warunki, choćby w celu wzięcia ciepłego prysznica, czy wyspania się w wygodnym łóżku. Hotel Minca (http://www.hotelminca.com/) skusił nas nie tylko dobrymi warunkami, ale też tarasem z nieprzeciętnym widokiem i ogromną ilością kolibrów. Odrobina luksusu każdemu się czasem należy.
Wieś sama w sobie pełna jest młodych turystów z plecakami – takich, jak my. Po drodze do pobliskiego wodospadu przeszliśmy przez bambusowy las, rzeczkę i wąwóz, który przypomniał mi o rodzinnym Kazimierzu. Można tu naładować baterie przed dalszą drogą. Nie zabawiliśmy tu jednak długo, bo dopiero byliśmy w górach w Salento, ponadto cieszyliśmy się na myśl o zbliżającej się wizycie w Kartagenie.
KARTAGENA
Żeby dotrzeć do Kartageny, musieliśmy wrócić do Santa Marta i stamtąd wsiąść w autobus. Podróż zajęła nam blisko 6 godzin, mimo że odległość między miastami wynosi raptem 220 km. Po drodze mijaliśmy dzielnice straszne – ciągnące się po horyzont slumsy składające się z blaszanych baraków, położone są na wysypisku śmieci. Bezdomne psy pałętały się pod nogami bosych dzieci, a sępy wespół z iguanami rozszarpywały porozrzucane dosłownie wszędzie worki ze śmieciami. Widok ten był przerażający i smutny, chociaż ludzie grający w domino w cieniu drzewa, jedynego drzewa na tej blaszano-śmieciowej pustyni, uśmiechali się i zdawali być… szczęśliwi, aczkolwiek ciężko było mi to ocenić zza okna nowoczesnego, klimatyzowanego autokaru.
Pierwsze trzy noce w Kartagenie spędziliśmy u rodziców kolegi z Medellin. Oczywiście nas nie znali, ale wiedzieli, że potrzebujemy pomocy, więc bez problemu nas przyjęli pod swój dach. Z ich domu dojeżdżaliśmy do centrum autobusami miejskimi. To, co w nich się dzieje, zasługuje na osobnych akapit.
Disco-Bus – dudniąca muzyka, przeważnie salsa, rozbrzmiewa z ogromnego głośnia przykręconego kilkoma wkrętami do podłogi. To nic, że głośnik ten jest z domowej wieży i zajmuje jedno miejsce siedzące. Grunt, żeby był hałas. Zarówno na zewnątrz, jak i w środku, kolorowe diody LED migają w nieskoordynowany sposób. Kabina kierowcy oddzielona jest od przedziału pasażerskiego kurtyną z frędzelkami (zakładam, że wszywała je mama kierowcy). Istotnym elementem jest system luster wmontowanych w coś na kształt ołtarzyka, który dodatkowo zwiększa efekt migoczących wewnątrz światełek. W skład zespołu autobusowego wchodzą dwie osoby – kierowca i biletowy. Rolą kierowcy jest rozpędzenie pojazdu pełnego ludzi do maksymalnej możliwej do osiągnięcia prędkości, na każdym fragmencie drogi, niezależnie od natężenia ruchu i tego, że ktoś zaraz będzie chciał wysiąść. Bo tutaj nie ma przystanków, po prostu trzeba się drzeć z końca autobusu, przekrzykując muzykę, żeby szalony kierowca się zatrzymał. A ten, jak na uprzejmego Kolumbijczyka przystało, zatrzymuje się wszędzie, nie przejmując się zbytnio tym, że jest akurat na środku ronda i tarasuje ruch na całej, trzypasmowej ulicy.
Zadaniem Biletowego jest naganianie ludzi do autobusu i zbieranie od nich pieniędzy za przejazd (nie ma biletów, płaci się gotówką). Stoi on w otwartych drzwiach i krzyczy na przechodniów. To, że na przedniej szybie widnieje wielki napis, określający cel podróży, jest bez znaczenia; ważne, że można sobie pokrzyczeć. Stojąc na światłach Biletowy wybiega z autobusu i nagabuje ludzi spokojnie stojących na chodniku. To, że oni wcale nie chcą nigdzie jechać też nie ma znaczenia. A może akurat za namową zmienią zdanie i plany na cały dzień i pojadą razem z wesołym autobusem? Kto wie? Spróbować zawsze warto. Biletowy oczywiście nie przejmuje się prędkościami, które jego kolega Kierowca osiąga na każdej prostej, i nie tylko prostej, i wskakuje i wyskakuje przez otwarte drzwi w czasie jazdy (szczerze podziwiam wyczucie równowagi u Biletowego). Kiedy akurat nie ma ludzi na chodniku, na których można by sobie pokrzyczeć, Biletowy przeciska się przez tłum pasażerów i zbiera pieniądze. Jak zapamiętuje od kogo już brał, a od kogo nie – pozostaje tajemnicą.
Rola Pasażera jest niestety bardzo ograniczona i sprowadza się do machania na pędzący autobus w celu jego natychmiastowego i bezwarunkowego zatrzymania, albo, po wejściu na pokład, do śpiewania ulubionych piosenek lecących akurat z wielkiego głośnika, wraz z resztą współpasażerów…
Wracając do opisu Kartageny: centrum miasta i jednocześnie największą atrakcję turystyczną stanowi starówka. Przepiękne, kolorowe kamieniczki porośnięte są równie barwnymi kwiatami. Na rogach uliczek spotkać można Murzynki w żółto-niebiesko-czerwonych strojach, z koszami pełnymi owoców na głowach. Mimo wielu turystów, klimat jest bardzo przyjemny, a ceny przystępne, z resztą jak w całym państwie. Mury otaczające Pueblo Viejo wieczorami gromadzą wielu ludzi, podziwiających zachód słońca, a po zmroku są miejscem spotkań.
W Kartagenie spędziliśmy 4 dni, głównie snując się po starym mieście, ale też spacerując po plaży, czy sąsiedniej dzielnicy Bocagrande, pełnej drapaczy chmur. Mimo dużej popularności wśród zagranicznych turystów, warto się tu wybrać przy okazji pobytu w Kolumbii.
LUDZIE
No dobrze, ale gdzie Ci źli ludzie? Gdzie porywacze, mordercy, baronowie narkotykowi?
Któregoś dnia poszliśmy na dworzec autobusowy, gdzie uśmiechnięta pani sprzedała nam bilety autobusowe do Salento. Zauważyła, że nasz hiszpański wymaga jeszcze „drobnego” doszlifowania, dlatego mówiła do nas powoli, drukowanymi literami upewniając się, że wszystkie informacje do nas dotarły.
Innym razem jakiś chłopak zaproponował pomoc widząc, że stoimy na środku ulicy z mapą i nie wiemy, dokąd iść.
Pani w autobusie spostrzegła, że nie jesteśmy pewni gdzie wysiąść, więc dogadała się z nami migowym, po czym wyjaśniła kierowcy, gdzie ma się zatrzymać.
Wszyscy tutaj są mili. Wszyscy chcą nam pomóc. Wszyscy się uśmiechają. Już minęły prawie trzy tygodnie, odkąd jesteśmy w Kolumbii i nie mieliśmy żadnej sytuacji, w której ktoś byłby nieuprzejmy lub gburowaty (porównaj: pierwszy wpis o Kostaryce). Ani razu nie czuliśmy się też zagrożeni, nie byliśmy w niebezpieczeństwie, nawet chodząc nocą po mieście z telefonem w ręku.
KOLUMBIA
To fantastyczny kraj i największa niespodzianka, jak do tej pory. Przepiękne krajobrazy, niskie ceny i, co najważniejsze, zawsze uśmiechnięci ludzie, którzy Cię tym uśmiechem zarażają. Pozytywne wibracje wyczuwalne są wszędzie tam, gdzie słychać salsę, lub rumbę – w restauracjach, taksówkach, autobusach, sklepach… czyli wszędzie! A gdzie słychać muzykę, tam widać tańczących ludzi, bo nogi same się rwą, gdy do uszu wpada ten wesoły rytm. Mimo wyraźnych kontrastów i różnic między miastem, a wsią, generalnie jest tu czyściej i o wiele taniej, niż w Kostaryce, czy Panamie, dlatego swoją przygodę z Ameryką Południową warto zacząć właśnie tu. Zdecydowanie POLECAMY!