Na początku każdego pomysłu, zawsze jest myśl. Czy to nie ekscytujące? Siedzi w tej naszej głowie do momentu, aż wyskoczy z ust w postaci słowa. Wtedy mówimy o swoim pomyśle innym ludziom i szybko przeobraża się to w marzenie i plan. Plan angażuje cie do działania i do czynu a czyn nadmiernie powtarzany staje się nawykiem. Nawyk, jakkolwiek by go nie nazwać, przeobraża nasz charakter a charakter staje się naszym losem. I tak stało się ze mną. Na początku było Depeche Mode.

REKLAMA
Był rok 1990. Wrocław, osiedle Szczepin a ja miałem dwanaście lat. Teraz po latach, jestem przekonany, że taki dwunastoletni dzieciak , stojący na progu przemiany w nieszczęśliwego nastolatka, jest wtedy nie do zwyciężenia. I tak się wtedy czułem. Byłem niezwyciężony. Siedziałem wciąż na podwórkowych drzewach, ale pomysł kreowania własnego ego wykluwał się w mojej głowie już od dawna. W sumie, jak długo można marzyć o tym, by być jak Luke Skywalker i brać udział w Wojnach Gwiezdnych? Bycie Depeszem było namacalne. Było osiągalne. Było na wyciągnięcie ręki. Siedząc na drzewie przyszła do mnie ta właśnie myśl. Będę Depeszem, bo podoba mi się ich muzyka. Chcę być taki jak oni. I tak z dnia na dzień ubrałem czarny golf swojej mamy, wyciągnąłem białe spodnie, ukradłem krzyż mojej babci i przyczepiłem do łańcuszka po komunii św. I najważniejsze - buty z blachą, które nabyłem na jednym ze straganów budzącego się wrocławskiego kapitalizmu.
Bycie Depeszem w owym czasie nie ograniczało się do słuchania wszystkich albumów zespołu i zdobywania kolejnych pirackich remixów nieosiągalnych singli. To była chęć bycia nimi. Mój pokój był powyklejany wizerunkami Dava Gahana i Martina L Gore. Moja babcia bała się wchodzić do mojego pokoju twierdząc, że czuje się jakby patrzyło na nią tysiąc twarzy. Mówiłem jej - ale jak babciu tysiące twarzy, skoro to ci sami ludzie w różnych konfiguracjach i ustawieniach?
Możecie sobie tylko wyobrazić, że moda szkoły podstawowej lat dziewięćdziesiątych ograniczała się tylko do obrzydliwych fartuszków szkolnych i kolorowych jaskrawych dresów. Kiedy pojawia się szóstoklasista w golfie, z krzyżem i w butach z blachą szybko zostaje zauważony. Jakby nie patrzeć był to styl. Ograniczający mnie co prawda do czarnych kolorów ale na tyle spójny, że akcje u dziewcząt szybko zaczęły windować w górę. Oczywiście nie obyło się bez drobnych incydentów szarej eminencji szkoły podstawowej i jej nadwornych chuliganów. Przecież reprezentowałem coś innego. Było to namacalne Depeche Mode. Najmodniejszy zespół wielkiego objawienia VIOLATOR i totalnego szału pomiędzy SANDRĄ, NEW KIDS ON THE BLOCK i MC HAMMERA. Byli też SKINI, którzy myślę, że najbardziej byli wściekli, że w ogóle są tacy ludzie jak Depesze. Wściekli na to, że ubierają się na czarno tak jak oni, że wyrywają więcej dziewczyn niż oni. Przyznaje, że niejednokrotnie spotykałem się z nagonką na moją osobę, jakby nie było publiczną (byłem jedynym depeszem-chłopakiem w naszej szkole). "Dorwać depesza", "Zobaczymy się na przerwie", rysowanie szubienic z emblematem DM pod moim domem było normą, choć mieszkańcy mojego bloku, dorośli, byli przekonani, że jest to objaw niechęci do waluty niemieckiej jaką była wtedy Deutchland Mark.
Bycie osobą publiczną i jedynym depeszem, mobilizowało mnie do tego by działać. W końcu jeśli jest się ściganym trzeba coś zrobić by tak nie było. Pewnego dnia po przyjściu ze szkoły, mama powiedziała mi, że przyszli do mnie koledzy i siedzą u mnie pokoju. Po brudnych glanach z białymi sznurówkami i flejersach na wieszakach, można było szybko wywnioskować, że do moich przyjaciół im dość daleko. Kiedy otworzyłem drzwi do mojego pokoju, czterech skinheadów już wertowało moje Depeche Modowe zbiory. Okazało się, że przychodzą z pewną sprawą. Jeden z nich był zakochany w mojej koleżance z klasy, która na jego nieszczęście zaczęła słuchać Depeche Mode. Miałem go trochę poduczyć z dyskografii i nie mówić tego nikomu. W zamian oferował mi w szkole protekcje i wolność w podejmowaniu moich Depeszowskich decyzji. I tak też się stało. Koleżanka z dnia na dzień stała się skinówą a ja miałem ochronę w szkole i na kwadracie.
W siódmej klasie było już więcej depeszów chłopaków. Nie jeden ubierał czarny golf swojej mamy i kradł krzyż od babci. Na dyskotekach szkolnych Depeche Mode było większą częścią zabawy. Był nawet specyficzny depeszowy taniec, którego niestety nie potrafię opisać. Mogę tylko powiedzieć, że nie miał on nic wspólnego z tańcem Dave’a Gahana. Jednym on doskonale wychodził, innym totalnie nie.
W tamtym czasie moja fascynacja zespołem wkraczała na zupełnie inne tory. To już nie była fascynacja samym zespołem ale ambicja by ich zastąpić. Kupiłem sobie keybord Yamaha i grałem praktycznie ich wszystkie kawałki - w swojej okrojonej wersji oczywiście. Na fortepianie potrafiłem zagrać "Somebody", utwór który zniewalał wszystkie depeszówy. Co drugi wieczór miałem trening koncertu 101. To kultowy koncert Depeche Mode z USA z 1988 roku. Słowem dwie godziny koncertowej muzyki na dwóch pirackich kasetach magnetofonowych. Zabawa polegała na tym, by śpiewać i tańczyć cały koncert. Jeśli Gahan tak mógł skakać to skoro mam być nim to muszę ćwiczyć, prawda? Chciałem więcej. Trzeba zrobić teledysk. Kolega miał kamerę. Namówiłem go by wziął udział a nagraną kasetę wypożyczaliśmy dziewczynom, by mogły zobaczyć jak się bawimy. I tak też się stało. Sami zobaczcie.




Nawet nie wiedziałem, że to co robiłem było podstawą do moich późniejszych realizacji teledyskowych jako reżyser. Jedno pociągnęło za sobą drugie. Jakbym płynął z depeszowym prądem. W ósmej klasie stałem się prezydentem szkoły. W sumie byłem osobą publiczną i popularną. Każdy wiedział kim był ten depesz. Zorganizowałem dwie gazety. Jedną legalną, która mówiła dobrze o moim rządzie w szkole. Redagowaną z pieniędzy samorządu. A drugą gazetę prywatną, która krytykowała moje decyzje, bardziej popularną, którą sami drukowaliśmy za pieniądze z ich sprzedaży. Pewnego dnia, zrozumiałem, że moje filmy amatorskie są popularne w szkolnym obiegu ale o dziwo to nie ja jestem ich wielką gwiazdą a moi znajomi, z którymi się bawiłem. Wtedy wpadła ta myśl a może bycie Depeszem nie jest tak fajne jak bycie reżyserem? Może to właśnie coś dla mnie. I tak też się stało.
Pisze o tym dlatego, ponieważ będę chciał na tym blogu pisać o samorealizacji. W dziedzinie filmowej, scenariuszowej i muzycznej. Może i wam się ta wiedza przyda by zejść z drzewa i zacząć robić swoje. Będzie to esencja moich wykładów, które prowadzę od paru lat na SCRIP FIESTA - AKX CZYLI... JAK POŁĄCZYĆ SIŁY I ZROBIĆ COŚ SWOJEGO
Zapraszam też na moją stronę konradaksinowicz.com.