Nie, to nie jest tekst o Whitney i jej tragicznej śmierci, ani nawet o problemach Apollo 13. To jest tekst o tym, że często nie doceniamy najbardziej podstawowych faktów naszego społecznego życia, na przykład tego, że jak zemdlejemy na ulicy to ktoś to przynajmniej zauważy.
REKLAMA
Nie mogłem spać dzisiaj w nocy po przylocie do największego miasta Teksasu i wybrałem się na małą przebieżkę po centrum, gdzie zatrzymałem się w hotelu. Było około siódmej rano i nie spodziewałem się zbyt dużego ruchu w Downtown, ale kiedy po 10 minutach nie zobaczyłem ani żywego ducha, ani nawet jednego samochodu (poza kilkoma zaparkowanymi na ulicy) zacząłęm się trochę niepokoić. Może ogłosili alarm, może idzie jakieś tornado (mocno wiało, a niebo było zachmurzone). Może znowu wybuchł jakiś reaktor? Kryzys na rynku nieruchomości? Na przestrzeni pół godziny biegania wzdłuż i wszerz prostopadłych aleji i przecznic napotkałem tylko kilkoro bezdomnych (jeden próbował trafić butem w gołębia). Znam wiele miast w Stanach, poza tymi na wschodnim i zachodnim wybrzeżu, i wiem, że mają one specyficzne rozwiązania urbanistyczne, które już dawno wygoniły ludzi z centrum. Ale aż tak pusto to w żadnym z tych miast nie było.
Wróciłem do hotelu i zacząłem czytać na ten temat. Okazuje się, że Houston jest rzeczywiście dosyć wyjątkowe. Jest największym miastem w Stanach bez jakiegokolwiek zcentralizowanego planownia przestrzennego. Zastępują je w pewnym tylko stopniu ograniczenia dotyczące korzystania z gruntów. I tak na przykład każdej sypialni czy każdemu pomieszczeniu biurowemu w centrum musi odpowiadać 1,25 miejsca parkingowego (czyli co, samochód z przyczepką?). Większość miejsca w Downtown zajmują zatem miejsca parkingowe. Aha, jest też prawo dotyczące szerokości dróg. Każda z dróg w centrum musi mieć co najmniej 100 stóp czyli ponad 30 metrów. Nie jest to przestrzeń nadmiernie przyjazna pieszym, chociaż na pewno sprzyja biegaczom, bo tak szerokich, ciągnących się kilometrami, pustych, chodników jeszcze nie widziałem. Co jakiś czas trzeba tylko przeskoczyć bezdomnemu nad głową.
W zasadzie jedynym ograniczeniem w "planowaniu przestrzennym" Houston były przez lata wyobraźnia i kieszenie inwestujących w nieruchomości. Mięli oni wpływ na miejską politykę i prawo od samego początku, czyli od 1836 roku kiedy bracia Allen - Augustus Chapman i John Kirby nabyli tu 26 km kw. ziemi w celu założenia miasta. Nie rozwijało się ono jednak zbyt dobrze dopóki nie wymyślono klimatyzacji (potrzeba matką wynalazku!) na początku lat 50tych. Wkrótce rozwinął się tu przemysł "kosmiczny" (NASA), a także naftowy. Prawdziwy rozkwit Hosuton przeżyło właśnie początku lat siedemdziesiątych.W związku ze wsparciem jakiego udzieliły Stany Zjednocznone Izraelowi w wojnie Jom-Kipur, państwa OPEC ogłosiły embargo na eksport ropy do Stanów. Zwiększone zapotrzebowanie wydobycia z zasobów krajowych tchnęło w miasto nowego ducha. Najnowsza próba odnowienia przedsiębiorczego ducha w sercu Teksas to sektor ochorny zdrowia. W Houston na potęgę powstają specjalistyczne kliniki.
I tak powstawały też na doraźne potrzeby kolejne wieżowce w centrum, bez jakiegokolwiek zamysłu urbanistycznego. Myślałem sobie o tym w jakim oderwaniu od rzeczywistości ci ludzie pracują! Bankowcy czy brokerzy energii nie mają żadnej, absolutnie żadnej styczności ze światem, na który oddziałują swoimi decyzjami.
Trzeba przyznać, że budynki w któych pracują prezenutją się imponująco, ultra-nowocześnie. I na pewno w ciągu tygodnia zapełniają te biurowce ludzie, którzy wylegają w trakcie przerwy lunchowej na okoliczne skwery. Ale miasto musi być też czymś więcej nie tylko strefą pracy, musi też być strefą życia, wzajemnych oddziaływań, kontaktów międzyludzkich, a raz na jakiś czas także strefą święta.
A może Houston w ogóle nie jest miastem? Może przykładam do niego jakąś wyuczoną "europejską" etykietę, która nie tylko nie pasuje. Ona nie ma pasować. Może ludzie, którzy tu mieszkają nie potrzebują przestrzeni wspólnej, która budowałaby i współkształtowałaby ich tkankę społeczną (cokolwiek to znaczy), współkonstytuowała ich jestestwo. Może wystarczy im spotykanie się w pracy, w kinie, w restauracji, może chodzenie po ulicach jest w ogóle bezsensu, może jest dla nich stratą czasu. Co więcej, chodząc po ulicach nie tylko traci się czas, ryzykuje się też życie! Ktoś może nas przecież znienacka napaść, z bronią, zastrzelić. Poza tym jest tak gorąco i wszędzie daleko! Nie ma też za dużo śmieci, bo nie ma kto śmiecić. Jest za to gdzie biegać. Przez moment dałem się uwieść tej wizji wielkiej, sterylnej, funkcjonalnej przestrzeni do życia.
Tylko, że taka wizja zasadza się na założeniu, że nie potrzebujemy siebie nawzajem, że możemy istnieć jako wspaniale odizolowane jednostki. Na tym polega też z nią problem. Każdy z nas poszukuje dla siebie możliwości dobrego życia, każdy potrzebuje godności i uznania, ale każda z tych z rzeczy też zależy od pewnych instytucji i okoliczności, które pozwalają zrealizować ich potencjał. Nie ograniczają się one tylko do miejsca pracy i perspektyw zawodowych, jakie roztacza przed nami korzystająca z koniunktury na kosmiczne zbrojenia, ropę czy opiekę zdrowotną metropolia. Składają się też na niej społeczność, której my nadajemy sens będąc jej częścią i która nam sens nadaje.
Ma to swój wymiar bardziej prozaiczny. Houston, co jeżeli będe miał problem? Na przykład zasłabnę biegnąc po Twoich pięknych szerokich ulicach jutro rano? Nikt mnie nie zauważy, nie zadzwoni na pogotowie. Co najwyżej rzuci we mnie butem mamroczący coś pod nosem bezdomny. Czasem nie doceniamy najbardziej podstawowych faktów naszego życia społecznego, na przykład tego, że jak zemdlejemy na ulicy to ktoś to przynajmniej zauważy.
