Reklama.
logo
fot. Jakub Ociepa / Agencja Gazeta
Animozje między Krakowem a Warszawą, a ściślej rzecz ujmując - mieszkańcami obu tych miast, przeszły już do legendy. Co prawda mnie osobiście nie spotkała nigdy negatywna reakcja ze strony warszawiaków w reakcji na to, że pochodzę z Krakowa (wręcz przeciwnie) – ale może jestem przypadkiem niereprezentatywnym albo pomógł mi fakt, że przeniosłam się do Warszawy z własnej woli i w rozmowach podkreślałam, zgodnie zresztą z prawdą, że lubię to miasto i dobrze się tu czuję. Wiem jednak, że ludzie z Krakowa nie zawsze cieszą się najlepszą w Warszawie opinią. Najczęściej można usłyszeć, że zadzierają nosa, są zbytnio przeintelektualizowani, ot, pięknoduchy, a przy tym prawdziwe z nich centusie – czyli opinie niezbyt odbiegające od tej, którą przytoczyłam powyżej.
Stereotypy nie biorą się z powietrza. Już w pierwszym roku mieszkania w Warszawie zrozumiałam, co na pierwszy rzut oka odróżnia ją od Krakowa: otóż wydarzeniem, które wciąż, mimo upływu ponad półwiecza ciąży na postrzeganiu stolicy, determinuje życie tutaj i decyduje w jakiś sposób o jej tożsamości, jest druga wojna światowa, która obróciła to miasto w ruinę. W Krakowie natomiast druga wojna w zbiorowej pamięci praktycznie nie istnieje – co odkrywa się dopiero wyprowadziwszy się stamtąd, uświadamiając sobie, że najważniejsze warszawskie celebracje, które łączą zarówno jej mieszkańców z dziada pradziada, jak i z wyboru, to (w kolejności chronologicznej) to Powstanie w Getcie i Powstanie Warszawskie. W Krakowie punkty odniesienia są inne.
Jest jeszcze coś więcej. Skoro druga wojna wciąż jest obecna w pamięci, a nawet w warszawskiej przestrzeni miejskiej, trudno się dziwić, że warszawiacy mogą mieć żal do krakusów o nieszczególnie życzliwe w tamtym okresie przyjęcie. Stosunek mieszkańców Krakowa do uchodźców z Powstania Warszawskiego, jak i z innych części kraju, bywał bowiem, delikatnie rzecz ujmując, mało przychylny, o czym świadczą liczne relacje tych drugich. Kraków a Warszawa podczas okupacji – to jak niebo i ziemia, nie da się porównać tych dwóch rzeczywistości. Warszawiacy, trafiając po upadku Powstania do Krakowa, dziwili się, że w ówczesnej stolicy Generalnej Guberni istnieją normalne ulice, zabudowane kamienicami, po których chodzą porządnie ubrani ludzie – słowem, toczy się w miarę zwyczajne życie – jakby wojny nie było. Represje, wyjąwszy krakowskie getto, też były nieporównywalnie mniejsze – również dlatego, że Niemcy traktowali Kraków jako „prastare niemieckie miasto“. Ja też przeżyłam szok, już jako osoba dorosła, po raz pierwszy czytając wspomnienia uchodźców w bardzo ciekawej książce, a właściwie książeczce, Jerzego Mikułowskiego-Pomorskiego „Kraków w naszej pamięci“, opartej na wynikach konkursu Krakowskiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Socjologicznego na wspomnienia pod hasłem „Czym był i jest dla mnie Kraków“. „Niechęć i sobkostwo było widać na każdym kroku. Zamiast udzielić choćby skromnej pomocy materialnej wyrażano oburzenie i udzielano rad na przyszłość. Wydaje się, że ta sprawa nie należy do chlubnych kart pamięci krakowskiego społeczeństwa“ – pisano, przypominając tamte czasy. Jeden z przykładów (uciekinierzy z Trójmiasta): „Pierwsze skierowanie dostaliśmy do prof. N. mieszkającego przy ul. Wolskiej (dzisiejsza ulica Piłsudskiego). W dużej czynszowej kamienicy przywitała nas wytworna pani profesorowa. Wpuściła nas do saloniku. Parkiet wyfroterowany jak na zamku, biedermeierowskie mebelki, na ścianach Mehoffery, Weissy, Kossaki, w serwantkach porcelany i staroświeckie zegary dawały nam zrozumieć, że grzeszymy wprost siadając na drogocennych fotelikach, i że dom ten to muzeum, a nie miejsce, gdzie możemy znaleźć gościnę. Pani profesorowa wypytała nas o liczbę rodziny i wyraziła swe ubolewania, że niestety nie może nas przyjąć, bo spodziewa się, że niedługo zjedzie się jej własna rodzina, więc sami państwo rozumiecie, że to skierowanie z kwaterunku to chyba jakieś nieporozumienie“. W krakowskich szkołach o tym nie uczyli. O tym, że inni też mogli czuć się zszokowani, a wręcz oburzeni obaleniem mitu o wrodzonej gościnności i szlachetności mieszkańców Krakowa, świadczyć mogą pełne oburzenia listy, jakie napływały kilka lat temu do redakcji krakowskiego oddziału Gazety Wyborczej po rozmowie (pod znamiennym tytułem „Tu bano się powstania“) z prof. Andrzejem Chwalbą, który otwarcie mówił o tamtych zdarzeniach. Teraz literatury na ten temat przybywa – oprócz „Okupacyjnego Krakowa“ wspomnianego prof. Chwalby przed rokiem ukazał się choćby dziennik Edwarda Kubalskiego „Niemcy w Krakowie“. Obie zdają się potwierdzać teorię, że krakusi nie przyjmowali uchodźców (nie tylko ze stolicy) z otwartymi ramionami i byli bardziej zachowawczy niż warszawiacy – wybrali raczej strategię przetrwania niż czynnego oporu wobec okupanta. Świetnie obrazuje to przykład stosunku do gadzinowej prasy – mimo że podziemie na wszelkie sposoby zniechęcało ją krakowianom, ci nie rezygnowali bynajmniej z lektury, wykorzystywali je też czysto praktycznie – masowo zamieszczając codzienne drobne ogłoszenia.
Nie wiadomo oczywiście, na ile postawy były powszechne. Historycy wskazują, że po początkowej niechęci do pomocy, spowodowanej obawami przez naruszenie własnego komfortu i pod wpływem apeli autorytetów krakowianie okazywali współczucie i przyjmowali uciekinierów pod swój dach. Gdyby spojrzeć na tamte wydarzenia z ich perspektywy, pewnie ocena nie byłaby aż tak surowa – większość z nich życie w okupowanej Warszawie znała jedynie z drugiej ręki i odnosiła ją do własnych, mniej drastycznych doświadczeń. Ale warszawiakom sama świadomość istnienia takich postaw sprawiała na tyle dużą przykrość, by opowieści o nich mogły się rozpowszechnić, przekładając w sporej mierze na dzisiejszy obraz „nieużytego“ krakusa. Tak to już niestety bywa z krzywdzącymi stereotypami.

Beata Chomątowska