Każdego dnia ktoś kogoś żegna, ktoś wyjeżdża pociągiem, autem, leci samolotem, płynie. Wszyscy wracają. Prawie wszyscy. Matka mówi do syna: nie leć, lepiej jedź pociągiem, albo mąż do żony: zostaw auto, jedź pociągiem, będzie bezpieczniej. Zwykle jest, katastrofy kolejowe nie są takie częste, samolotowe także nie. A jednak.

REKLAMA
Wczoraj nie sądziłam, że będą ofiary śmiertelne. Najpierw różni rzecznicy mówili, że „tylko” wykoleił się pociąg, ale gdy widz przesłał do TVN 24 fotografię zmasakrowanych wagonów, wiedzieliśmy że nie obejdzie się bez ofiar. Ten człowiek, który wysłał foto zdawał potem relację z miejsca katastrofy. Był bardzo profesjonalny! Świetny, z wrażliwością opowiadał, jak ci pasażerowie, którzy wyszli pomagali innym. Widział, że były dwa pociągi, więc zanim „czynniki oficjalne” się zorientowały, my wiedzieliśmy więcej. Błogosławione komórki, Internet, media. To trasa, którą mój mąż jeździ przynajmniej raz w miesiącu, bo w Krakowie odbywają się obrady ważnej dla niego komisji. Nienawidzę podróży i zawsze się niepokoję, nawet gdy pociąg czy samolot się spóźnia, a to jest częste, gdy drogi w budowie. Gdy syn wyjeżdża, wie że będę czekała, mimo że mieszkamy oddzielnie. Trudno, mam ten rodzaj wrażliwości. Dlatego on mówi mi, że wróci w nocy, gdy ma wracać po południu wtedy telefonuje: jestem! A ja oddycham. Dzisiejszy ranek był nerwowy, bo syn przyjaciół miał być wczoraj w Krakowie i wracać w nocy. Oni są za granicą, przyjaciele przyjaciół zaczęli esemesować, mailować, szukać kontaktu z jego siostrą. Nikt nie chciał informować jego rodziców, wszyscy wierzyli, że nie jechał TYM pociągiem. Paula telefonowała pod te uruchomione numery, ale bez skutku. Czekaliśmy na wiadomość chodząc po zabłoconych ścieżkach w Dziekanowie. Jest, odnalazł się! Udało się kogoś odzyskać. Hania, z którą byłam umówiona dziś rano, wróciła z Krakowa wcześniejszym pociągiem! Miała dziesiątki wiadomości z pytaniami, czy jest. To pytania o to czy się istnieje.
Takie chwile nas jednoczą. Ponad polityką, ponad głupimi podziałami. Nikt nie jest wyłączony z przypadków losowych. Te momenty to są znaki. To śmierć macha nam białą chustą. Żegna kogoś, komu życie darowała, i kogoś wita, kogo ze sobą zabiera.
Znałam osobiście tylko jednego człowieka, który spóźnił się na samolot. Na ten samolot, który rozbił się nad lasem kabackim. Dostał podarowane życie. Los jest naszym bogiem. Pamiętam pewien dzień w Poznaniu. Miałam spotkanie autorskie. Nie zdążyłam wpaść do rodziny, musieliśmy z mężem wracać do Warszawy. Byliśmy na Kaponierze, gdy nagle zrobił się straszny korek. Wysiedliśmy z taksówki i pobiegliśmy na dworzec. Zdążyliśmy na pociąg do Warszawy. Gdy wróciliśmy odebrałam telefon od mojego brata. Korek zrobił się, bo zginął rowerzysta. To był mąż mojej bratanicy. Nie udało mu się umknąć. Te zapiski w dzienniczku losu, to właśnie to czego się boimy. Znam jednak wiele osób, które uciekły spod kosy, mimo że już los położył na nich swoją rękę, położył krzyżyk. Niektórym się nie udało. Wielu ludzi wczoraj umierało ze strachu, odchodziło od zmysłów. Tego nie może sobie wyobrazić, kto tego nie przeżył. Jestem jakoś tak blisko tych cierpiących, tak bardzo ich rozumiem.
Ktoś choruje, idzie do szpitala na mały zabieg, nie wraca, bo się nie wybudził. Albo źle został zdiagnozowany, nie odkryto wylewu. Każdy z nas zna kogoś takiego, albo sam był już jedną nogą po drugiej stronie. Gdy się choruje, jest inaczej, można się spodziewać najgorszego. Kiedy jednak ktoś wychodzi z torbą podróżną na dworzec, to powinien wrócić!
Moja myśl o śmierci była taka: przekonanie, że kiedyś umrę, łączy się z pewnością, że obudzę się nazajutrz.
Gdy byłam ciężko chora, straciłam tę pewność, że jutro wstanę, razem ze słońcem. Ci, którzy zostali osieroceni po takiej katastrofie, tracą tę pewność. Mam prośbę do tych, którzy są blisko nich, najbliżej tych, którzy cierpią, przytulcie ich. Przepraszam za sentymentalny wpis, za dość patetyczny ton, nic na to nie poradzę, zawsze budzi się w takich chwilach zdolność do współodczuwania.