Napisz tak, żeby nawet najgłupszy polityk zrozumiał, bo jak nie, to wylecisz z pracy. Ten nowy standard obiektywizmu ustanowiony w „Rzeczpospolitej” obróci się przeciw dziennikarzom, ale społeczeństwu może pomóc.
Jezuita, teolog i publicysta, specjalizujący się w etyce rynku i demokracji
Dziennikarzy „Rzeczpospolitej” wylano z pracy nie za żałosny artykuł o trotylu, ale za to, jak go przyjęli politycy. Gdyby z ust Kaczyńskiego nie padły słowa, od których włosy jeżą się na głowie, to Gmyz i Wróblewski nadal pracowaliby w „Rzepie”. Wylecieli nie za to, co napisali (słowa „trotyl” miał się domagać Talaga), ale za to czego nie napisali, a co otwarło drogę do paroksyzmów podejrzliwości w wydaniu PiS i prób ich egzorcyzmowania w wydaniu Palikota i Brzezińskiego.
Wyobraźmy sobie, że eksperci znajdują we wraku tupolewa ślady substancji wybuchowych, potrafią ustalić ich nazwy i pochodzenie. Czy dziennikarz może o tym pisać? Oczywiście, ale nie może niczego insynuować, tymczasem sucha wzmianka o trotylu, zilustrowana wrakiem samolotu i długą listą śmiercionośnych chemikaliów, to już nie insynuacja, ale głupota w najczystszej postaci, stąpanie po polu minowym. Nie żyjemy przecież na księżycu. W Smoleńsku wszyscy stracili kogoś bliskiego, a po latach komunizmu resentyment bywa silniejszy od zdrowego rozsądku. Jak mogli przeżyć tam, gdzie zginęła Politkowska?
Dziennikarzom nie wolno żerować na tych uczuciach. Politycy nie potrafią się temu oprzeć, bo sami bywają emanacją stanów emocjonalnych swoich wyborców, a nie ich rozumnej woli politycznej, zrodzonej z dyskusji, partycypacji i tradycji. Jeśli jednak jest prawdą, że Polską rządzą partie jednego, mniej lub bardziej rozkapryszonego wodza, to dziennikarze nie muszą wymyślać trotylu, wystarczy, że przyjrzą się tym kaprysom, a następnie tak sformatują swój przekaz, żeby zaprząc je do jakiejś pożytecznej pracy, choćby edukacyjnej. Wzmianka o czymś, co być może jest trotylem, zawsze będzie działać jak płachta na byka, ale jeśli uzupełni ją opis urządzeń pomiarowych, ich sukcesów i wpadek oraz skomplikowanych procedur laboratoryjnych niezbędnych do potwierdzenia wstępnych danych, a wreszcie dobrze udokumentowany opis rzeczywistego przebiegu wypadku, w którym nie było miejsca ani czasu na wybuchy, to czytelnik przeczyta taki tekst z pożytkiem.
Dla zwolenników zamachu od trotylu w tupolewie cenniejszy jest trotyl w głowach kilkunastu inżynierów skrzykniętych przez Macierewicza, zdaniem których komisja Millera nie wyjaśniła niczego. Identycznie myśli jedna trzecia Polaków, a mimo to nie znalazł się dotąd nikt, wyjąwszy jednego Artymowicza, kto by Biniendzie, Szuladzińskiemu i Nowaczykowi wytknął ich szkolne błędy, widoczne już na poziomie terminologicznym, nie lekceważąc jednak z pytań, które stawiają.
Tu nie chodzi tylko o tupolewa. Ci, którzy wierzą w zamach, z reguły nie wierzą też we własne siły, nie znają przyczyn bezrobocia, nie umieją zakładać firm, negocjować w banku i urzędzie, nie widzą sensu w czytaniu gazet i książek ani w nauce angielskiego, więc z konieczności zdają się na instynkt i proste utożsamienia. W oczach reszty uchodzą za szaleńców, co jeszcze bardziej pogłębia ich bezradność.
„Żywoty” Skargi trafiły na dwór i pod strzechy nie dlatego, że mówiły o lukrowanych świętych, lecz dlatego, że wyjaśniały ówczesny świat od Japonii po Brazylię, od biblijnego Nazaretu aż po ówczesny Kraków, znajdując przy tym głębokie pokrewieństwo między rozterkami egipskich pustelników, japońskich męczenników i pięciu braci polskich, z których dwaj byli Włochami.
Współczesny Polak jest nie mniejszym sarmatą niż ten z czasów Batorego. Nie ufa sąsiadom zza Odry i Buga, nawet gdy sam pracuje w Niemczech i wypoczywa na Krymie, dlatego warto pogodzić go sobą samym za pomocą starej scholastyki, zakazanej u nas w czasach reżymu, lecz łatwiej do znalezienia w każdej przyzwoitej zachodniej gazecie i w każdym poważniejszym opracowaniu naukowym.
Scholastyczne kontrowersje nie mogły się obyć bez jasnej i zwięzłej tezy, pod którą rozpisywano argumenty za i przeciw, zarówno te teoretyczne, jak i te dostępne w faktach, aby następnie każdy z nich zweryfikować kontrargumentami, pozwalającymi, choć nie zawsze, na jakąś konkluzję. Tak pisywał Tomasz z Akwinu, Dante i Szekspir, nie inaczej pisuje się dzisiaj główne teksty w „The Economist” czy „Financial Times”.
W Polsce nawet najpoważniejsze tytuły prasowe składają się tekstów przypominających felietony, strzały do jednej bramki, tak jakby wyrazistość polegała głównie na unikaniu przeciwnika, a dobry styl na ignorowaniu źródeł i literatury. Polski Kościół unikający jak ognia trudnych tematów, doczekał się bodaj największego w Europie rynku prasy antyklerykalnej, najgorszego prawa bioetycznego, najniższej w Europie dzietności, wysokiego bezrobocia, masowej emigracji i szybkiej sekularyzacji młodzieży, a miłe z wierzchu partie, unikające trudnych tematów, bezproduktywnie ścigają się tymi, które udają, że niczego się nie boją i z nikim nie liczą.
Pisz tak, jakbyś miał tylko jednego czytelnika, homo unius libri*, herbertowskiego barbarzyńcę, który mieszka w każdym i składa się także z najprostszych doznań i atawizmów. Jeśli mu podołasz, to Rembrandt i Einstein przestaną być zagadką. Rozum spokojnie oprze się podskórnej wojnie i znajdzie w końcu to, co niby wszystkim było dostępne od razu, a do czego nawet najwięksi dochodzili latami.
* człowiek jednej książki, prostak, nieuk, zwrot hominem unius libri timeo, boję się człowieka jednej książki, przypisywany św. Tomaszowi z Akwinu lub św. Augustynowi, Lope de Vega używa go w „Izydorze z Madrytu”.