Skończmy z roztrząsaniem czy sowieci mogli zrobić w Polsce drugi Afganistan. Nawet gdyby tu weszli, Jaruzelski nie miał prawa wypowiadać wojny rodakom. Zrobił to, bo działał instynktownie jak mitoman zapatrzony w przeszłość i zakochany we władzy. Ten kazus musimy zapamiętać, żeby chronić demokrację przed postawami typowymi dla reżymu.
Jezuita, teolog i publicysta, specjalizujący się w etyce rynku i demokracji
Pamiętam grudzień 1981 roku. Śnieg, mróz, wojsko na ulicy i odwołane zajęcia w liceum. Od powstania „Solidarności” słuchałem z ojcem wieczornych audycji Głosu Ameryki z Waszyngtonu (wcześniej nieregularnie), ale nigdy na myśl by mi nie przyszło, że sowieckie czołgi mogą komukolwiek dać prawo do pacyfikacji kopalń i duszenia „Solidarności”. Tego nie można było wykluczyć, ale było jasne, że żaden racjonalnie myślący człowiek nie mógł tego zrobić.
Wojsko na ulice mógł wyprowadzić jedynie ktoś, kto ideologię cenił wyżej od rzeczywistości, a w ludziach myślących inaczej widział zagrożenie, cele do inwigilacji, selekcji i eliminacji politycznej a nie żywych, myślących obywateli, z którymi prędzej lub później można się dogadać.
Jeśli dzisiaj, po trzydziestu latach ten człowiek wciąż twierdzi, że postąpiłby tak samo, a całą winę za stan wojenny chętnie bierze na siebie, to znaczy, że jest beniaminkiem tamtego reżymu, który nigdy nie powinien znaleźć swoich naśladowców w demokratycznym państwie.
Według najnowszych publikacji interwencja sowiecka w Polsce na początku lat 80. nie była możliwa (Mark Kramer, The Kuklinski Files and the Polish Crisis of 1980-1981, 2009), a jej ewentualne koszty polityczne, gospodarcze i ludzkie byłyby tak ogromne, że tylko szaleniec mógłby się na nią zdobyć. Układ sił na Kremlu nie był wtedy w pełni przejrzysty dla nikogo, nawet dla CIA, szaleniec zawsze mógł się dorwać do władzy i zrobić swoje, niemniej odpowiedzialny polski polityk, uwzględniwszy tę ewentualność, miał obowiązek działać tak, żeby dobrze ułożyć stosunki społeczne we własnym kraju, ułożyć je z każdą grupą obywateli niezależnie od tego, co mogło lub nie mogło zdarzyć się na Kremlu, a zatem ułożyć je tak, jakby groźby interwencyjnej w ogóle nie było, bo dobre stosunki wewnętrzne były nam bezwzględnie potrzebne zarówno w PRL, jak i na wypadek, gdyby ktoś chciał tu urządzić drugi Afganistan.
Jaruzelski w wyjątkowy sposób rozbudował służby inwigilujące społeczeństwo. Znał od środka każdą większą komórkę „Solidarności”. Wiedział, że nikt w Polsce nie chce konfrontacji zbrojnej. Wiedział też, że sierpniowe postulaty można za cenę pewnych ustępstw pogodzić z Konstytucją PRL, a praktyczne koncesje na rzecz wolności słowa, stowarzyszania się i handlu mogą iść dalej niż tego chce „Solidarność”, bo oficjalna doktryna Kremla przeżuwana w naukowych pismach partii-matki już od kilku lat mówiła o nich otwarcie, uznając je za przejaw normalizacji, a nie tylko wymuszony kompromis na czas pogłębiającego się kryzysu. W Polsce, już po stanie wojennym, pisał o tym Mirosław Dzielski (Odrodzenie ducha. Budowa wolności. Dzieła zebrane, 1995).
Jaruzelski nie był jednak w stanie stworzyć podmiotowych relacji wewnętrznych ani zewnętrznych, bo całe swe dorosłe życie prosperował w systemie, który od nikogo nie wymagał pełnej odpowiedzialności za nic. Być komunistą lepszym od innych było dla niego ważniejsze niż dogadać z każdym, bezwzględnie z każdym, wyrzekłszy się wprzódy raz na zawsze jakiejkolwiek przemocy. Przerzucenie odpowiedzialności za własne czyny na ideologię i geopolitykę miało swoją gorzką cenę. W przemówieniu promulgującym stan wojenny generał odmieniał odpowiedzialność przez wszystkie przypadki, a jednocześnie tak często mówił o wielkich zagrożeniach, jakby sam kierował się wyłącznie strachem, w tym zwłaszcza strachem przed podmiotowością, i jakby chciał ten strach ukryć w strachu innych, który sam generował.
Powoływanie się na realną lub zupełnie wyimaginowaną groźbę interwencji nie ma zatem nic wspólnego z pytaniem o stan wojenny. Wprowadził go nie ten, kto bał się Rosjan, lecz ten, kto bał się własnych obywateli. To, że przy okazji bał się także Rosjan, dla istoty sprawy nie ma większego znaczenia.
Sąd nad Jaruzelskim ma fundamentalne znaczenie dla naszej współczesnej debaty. Socjopata lub mitoman zawsze może dorwać się do władzy. Jeśli będzie umiejętnie grał n uczuciach i mówił składnie, wyróżniając się pozytywnie z tłumu dukacjących kolegów, to część opinii publicznej może mu przyklasnąć i wskazać go jako nowego generalissimusa. Nie piszę tego z myślą o którymkolwiek z naszych liderów. Nie tu leży problem.
Analogia między stanem wojennym a współczesnością, którą chcę wskazać, ma charakter etyczny, nie personalny. Tam, gdzie ludzie nie potrafią się porozumieć za pośrednictwem instytucji demokratycznych lub dochodzą do wniosku, że sensowna rozmowa przestaje być możliwa, tam pojawia się przemoc, która z czasem niszczy wszystkich, niekoniecznie na ulicy, jak w pamiętnym „Czasie Apokalipsy” Coppoli.
Powinniśmy przeanalizować naszą własną apokalipsę, tę sprzed trzydziestu lat, zrozumieć jak w ogóle była możliwa od strony ludzkiej i instytucjonalnej, powinni to zrobić politycy, dziennikarze, obywatele, nauczyciele historii, żeby zrozumieć fatalne skutki impasu mentalnego i komunikacyjnego, który Jaruzelskiemu kazał wyprowadzić czołgi z koszar w przeświadczeniu, że oto wolność prowadzi na barykady i że naród to kiedyś doceni. Naród tymczasem nigdy czegoś podobnego nie życzył nawet wrogom.
Pierwsza wersja tego tekstu powstała przed rokiem, w grudniu 2011.