Filipiny to idealne miejsce pod względem kulinarnym, ale głównie dla osób, które chcą stracić kilka zbędnych kilogramów. Ani wysoka temperatura, ani tym bardziej tutejsza kuchnia nie zachęcają do jedzenia. Prawda jest jednak taka, że prawdziwi fani dobrej kuchni mogą znaleźć tu raj, również ten kulinarny. Tyle tylko, że muszą gotować sami.
Wielu osobom azjatycka kuchnia kojarzy się z czymś zdrowym i wykwintnym, jaka może być na przykład kuchnia japońska. Innym może kojarzyć się z czymś zupełnie przeciętnym, bo taką serwuje się w Polsce w chińskich barach. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek zatęsknię za polsko-wietnamskimi sajgonkami, o sushi nawet nie wspominając. Pierwszej w życiu awersji do jedzenia nabrałem właśnie na Filipinach.
Legendy, a dokładniej liczne wpisy na forach dotyczących kuchni na Filipinach, okazały się być prawdą. Jestem tu zaledwie 10 dni, a na myśl o tym, że muszę coś zjeść, za każdym razem robi mi się niedobrze. Nie czułem tego jeszcze nigdy w życiu. Z czym właściwie jest problem? Moim skromnym zdaniem, ze wszystkim.
Przez pierwsze dni, gdy byłem w Manili, żywiłem się przede wszystkim w miejscowych fast-foodach, bo bałem się próbowania sprzedawanych dosłownie na ulicy przysmaków. W czasie pierwszej wizyty w jednym z nich, zamówiłem promowanego na plakatach kurczaka z rusztu, oblanego jakimś ketchupopodobnym sosem. Do tego miejsca zaprowadził mnie przewodnik - Alvin. Dla Filipińczyka było to miejsce niecodzienne, niemal ekskluzywne. O jakości "lokalu" decydowało to, że można było zamówić nieograniczoną liczbę dokładek ryżu...
Bardzo dużo osób na Filipinach żywi się w tzw "budkach", gdzie posiłek kosztuje dosłownie kilka złotych. Przy tym, co jest tam serwowane i w jaki sposób przygotowywane, polskie budki z kebabem powinny dostać po gwiazdce Michelin. Posiłki również przygotowywane są dosłownie na chodnikach. Na prowizorycznych grilach smaży się podroby na patyku (jelita kury), wołowinę i kukurydzę. Kilka centymetrów obok chodzą ludzie, a metr dalej spod kół samochodów wydobywa się kurz i spaliny.
Narzekania ciąg dalszy. Gdy już opuścimy wielkie miasto typu Manila, gdzie można znaleźć McDonald'sa, KFC lub ratować się inną sieciówką,trafiamy na jedną z 7 tys. filipińskich wysepek. Tu sprawa z jedzeniem wygląda nieco inaczej, ale najczęściej też słabiutko. Idąc do jadłodajni, widzimy najczęściej kilka garnków z metalową pokrywką. Możemy zajrzeć do każdego i zobaczyć, czy coś nas zainteresuje. Najczęściej w środku będzie coś na kształt gulaszu (ale nie tak zachęcającego jak ten nam znany), warzywa w brązowym sosie, nudle o równie nieapetycznym wyglądzie i kurczaki. Bardzo popularne są właśnie te ostatnie w panierce a'la KFC, ale smak tych nam znanych, jest kilka razy lepszy.
Do tego możemy dostać coś na kształt leczo. Gdy zapytamy, czy coś interesującego nas znajduje się w danej potrawie, najczęściej usłyszymy "yes sir". Tak naprawdę nigdy do końca nie wiadomo, co jest w środku. Nawet jeśli dostaniemy kurczaka z rusztu, to poszatkują go tak drobno, że nie wiemy czy jemy mięso, czy kości. Kurczaki są też mniejsze niż u nas i jest na nich niewiele mięsa. Trzeba trochę popracować, aby coś z nich wyskubać.
W tutejszych restauracjach nie ma czegoś takiego jak śniadania, chyba że trafimy na oświeconego Brytyjczyka, który postanowił spędzić emeryturę na jednej z rajskich wysp i otworzył tu knajpę. Tu, poza naprawdę nielicznymi wyjątkami, niezależnie od pory dnia, je się "drugie danie". Aha, gdyby ktoś chciał wypić do śniadania kawę z ekspresu, to musi zabrać ekspres ze sobą. U baristy z Filipin dostanie się co najwyżej "3 in 1".
Do wyboru są oczywiście również ryby, ale jak dotąd ich wygląd ani razu mnie nie zachęcił do spróbowania. Ciekawą, choć smakowo kiepską opcją, są owoce morza. Podawane najczęściej w tej samej co kurczak panierce kalmary są twarde i gumowate. To, co może zadziwiać, to po raz kolejny ich cena. Za porcję kalmarów w panierce trzeba zapłacić jakieś 3 zł.
Najdrożej na Filipinach wychodzą dania typu hamburger, frytki, cola, bo to wydatek rzędu 150-200 peso (jakieś 15 zł). Kotlet jest malutki, właściwie nie czuć jego obecności. Mocno zaś zaznacza się smak słodkiej bułki, a innej się tu nie dostanie. Frytki? Jak to frytki w rzadko odwiedzanej knajpie – nic specjalnego. Ale docenia się je, bo ziemniaki są tu stosunkowo drogie. Za "małą Amerykę" trzeba nie tylko sporo jak na Filipiny zapłacić, ale i zaczekać. Dziś podano mi taki zestaw godzinę po zamówieniu. O ile miejscowe jedzenie jest dostępne od razu, tak produktów do dań z karty często nie ma nawet w lokalu. Po zamówieniu pracownik wsiada na skuter i jedzie do sklepu.
Wczoraj, gdy po bieganiu byłem gotowy zjeść nawet bambusowe krzesło, pojechałem do sklepu, gdzie kupiłem jajka, cebulę i parówki w puszce, bo trudno jest tu znaleźć szynkę lub kiełbasę. Jednym słowem, przyszedł czas na jajecznicę. I tak naprawdę to jest metoda na Filipiny – gotowanie samemu. A jeśli jeszcze ktoś umie to robić, ten właśnie odnajdzie tu kolejny raj. Miejscowe bazary są pełnie owoców morza i przede wszystkim świeżo złowionych ryb. Kosztują one zaledwie kilka złotych.
Podobnie jest z owocami, które u nas są bardzo drogie. Część z nich można zerwać po prostu z drzewa, resztę za parę groszy kupi się na bazarze, podobnie zresztą jak warzywa. Najlepiej zatem kupować produkty i nie liczyć na poznawanie smaków Azji w tutejszych restauracjach. Aż trudno jest zrozumieć, dlaczego Filipińczycy przykładają tak małą wagę, do tego co, i jak jedzą. Ale przy odrobinie chęci i wyobraźni, wszędzie da się dobrze zjeść, również na Filipinach.