Trzydzieści lat temu komunizm skończył się nie tylko w wymiarze politycznym. Oprócz częściowo wolnych wyborów mieliśmy też zmiany, które stworzyły podwaliny dla wolnego rynku. Oznaczało to m.in. koniec rozróżnienia na ceny urzędowe i umowne. Słuchając politycznych deklaracji, spowodowanych przez drożyznę owoców i warzyw, mam nieodparte wrażenie, iż niektórzy to przeoczyli.
Owszem, żywność drożeje – z różnych powodów. Dlatego, że rosną koszty pracy i dlatego, że pogoda jest taka, jaka jest. I nie ma co się dziwić, że opozycja wzywa do tablicy władzę, by ta wyjaśniła, czemu ceny rosną, a ona nic nie robi. Ale już można, a nawet należy się dziwić, że w przedwyborczej gorączce politycy puszczają do wyborców oko, że jeśli oni przejmą władzę, to ceny w magiczny sposób zatrzymają się, ba, nawet może spadną.
Mówią „a”, ale nie chcą powiedzieć „b”. A szkoda, bowiem to „b” bardzo chciałbym usłyszeć. Chciałbym poznać magiczną formułę, dzięki której w realiach gospodarki rynkowej, w prawnych ramach obowiązujących w Unii Europejskiej można z rządowego fotela sterować cenami na bazarze. W jaki sposób minister może sprawić, że pietruszka stanieje o połowę, a ziemniaki nie zdrożeją, choćby kontynent spustoszyły wszystkie apokaliptyczne klęski.
Wielu obywateli podziela nieświadomie Bismarckowskie przekonanie, że nie należy dociekać, jak się robi kiełbasę i politykę. I dlatego sądzą, że politycy są wszechmocni. A jeśli czegoś nie załatwiają jednym podpisem, to z powodu, iż mają obywatela w nosie albo też przeszkadza im zła opozycja względnie zła Bruksela. Takie przekonanie obejmuje i aktywność legislacyjną, i sterowanie cenami. Politycy zaś o tych ludowych wierzeniach doskonale wiedzą i starają się je zdyskontować dla własnych celów. Niczym prestidigitatorzy, chociaż ci mają na względzie dostarczanie rozrywki publiczności. Politycy niekoniecznie.
Decydenci nie zmienią ręcznie cen żywności. Mogą oczywiście działać tak, by w portfelach Polaków zostawało więcej pieniędzy, mogą wprowadzić rozwiązania, dzięki którym przedsiębiorcy będą więcej płacić. Ba, ale przecież to trudne, wymagające czasu i niewdzięczne do sprzedania wyborcom w dobie Internetu. Lepiej więc czarować, że ceny spadną, bo pan poseł albo pan minister tak sobie zażyczy.
O demokratycznych wartościach i obywatelskiej świadomości dobrze się opowiada, ale gdy przychodzi do czego, sięga się po narzędzia czysto populistyczne. A w takiej kampanii musi być zawsze ten zły. I na końcu łańcuszka jest nim chciwy przedsiębiorca, który sprzedaje drożej, bo ma taki kaprys. To również już było przed rokiem 1989, prawda?