Zapowiedź stopniowego podnoszenia płacy minimalnej do 4 tys. zł brutto wywołała spore poruszenie. Reakcje często są zbyt emocjonalne, zbyt paniczne, bez zwrócenia uwagi na to, że i bez rządowego dekretu wynagrodzenia w naszym kraju rosną. To skutek tego, co w ogólny sposób nazywa się „rynkiem pracownika”. Decydenci – i mało który spośród dziennikarzy – nie zwrócili jednak uwagi na inny problematyczny aspekt tych planów. Dysproporcja wynagrodzeń między sferą budżetową a wolnym rynkiem, i tak już spora, może się jeszcze zwiększyć.
Wynagrodzenie parlamentarzystów, ministrów, szefów urzędów centralnych (poza nielicznymi wyjątkami) jest w Polsce na poziomie urągającym powadze piastowanych funkcji. Politycy, wpatrzeni w sondaże, jak diabeł święconej wody unikają dyskusji o urealnieniu płac w sektorze publicznym. Sytuacja, w której wiceminister poważnego resortu, obarczony olbrzymią odpowiedzialnością, zarabia tyle, ile kierownik małego sklepu spożywczego sieci handlowej, stanowi kuriozum. Oczywiście, rekrutujmy do służby publicznej idealistów, ale nie każmy im dokładać do służby dla państwa.
Wynagrodzenia w urzędach są odpowiednie do płac ich kierowników, czyli – co tu dużo mówić – liche. Bardzo często do pracy w urzędzie idą osoby, którym zależy przede wszystkim na stabilizacji i świadczeniach socjalnych, a płaca jest dla nich sprawą istotną, chociaż nie najważniejszą. Ba, nie takie rzadkie są przypadki, gdy np. jeden z małżonków prowadzi firmę i zarabia na utrzymanie domu, a drugi za niezbyt imponujące wynagrodzenie pracuje w urzędzie. Z roku na rok zwiększa się również liczba wakatów w państwowych jednostkach.
Fakt, że średnie płace idą w górę, nie dotyczy urzędów. Tam zatrzymał się czas. Wizja tytułów w tabloidach: „Rząd dosypuje pieniędzy urzędnikom” skutecznie straszy polityków. O żadnym ponadpartyjnym porozumieniu w tej sprawie, zwłaszcza przy obecnym stopniu agresji, nie może być mowy. Kryzys zatem się pogłębia – kryzysem jest bowiem sytuacja, w której warunki zatrudnienia uniemożliwiają ściągnięcie profesjonalistów.
Już niedługo możemy mieć do czynienia z kolejnym paradoksem. Oto przysłowiowy pan rozładowujący skrzynki – nie uchybiając osobom, które wykonują ciężką a potrzebną pracę fizyczną – może zarabiać więcej, niż urzędnik ministerstwa. O pracownikach instytucji kultury nie wspominam, bo w porównaniu z ich wynagrodzeniami urzędy to oaza bogactwa. Niepokojąco przypominają się wczesne lata dziewięćdziesiąte, kiedy kpiono z zarabiających grosze ludzi z budżetówki – w kontraście do zarabiających znacznie lepsze pieniądze handlarzy czy budowlańców.
Nie chodzi o to, by spec od remontów albo sprzedawca zarabiał mniej od nauczyciela, urzędnika lub muzealnika, ale o to, by ci ostatni zarabiali stosownie do swoich kompetencji. Jeśli trzydzieści lat temu wspomniany budowlaniec mógł liczyć na znacznie większe pieniądze od wykładowcy to była to oznaka poważnych nieprawidłowości w systemie rynkowym. Jeżeli taka sytuacja ma się znowu powtórzyć, diagnoza będzie dokładnie taka sama. Wyrównywanie wieloletnich zaniedbań, przywrócenie godności – zgoda, ale dla wszystkich. Nie dla wybranych.