W cieniu spraw światopoglądowych, które stały się tematem numer jeden w kampanii wyborczej, słabo przebiła się ważna dla przedsiębiorców zapowiedź premiera, mianowicie wprowadzenie tzw. estońskiego CIT. Przypomnę: rozwiązanie to polega na tym, że firmy, które nie przekroczą 50 mln zł rocznych obrotów, podatek zapłacą dopiero w momencie wypłaty zysku w formie dywidendy. Z takiej możliwości będzie mogło skorzystać około 97% płatników tego podatku. Blaski są, bez wątpienia, ale czy są i cienie?
Innowacja ma zachęcić firmy do inwestowania, co w dobie kryzysu jest kwestią bezdyskusyjnie istotną. Tylko – czy takie rozwiązanie nie jest wprowadzone… nieco za późno?
Rząd oszacował koszt wdrożenia „estońskiego CIT” na około 5 miliardów złotych. Dla poważnie obciążonego budżetu to spora kwota. Traktować ją należy jako inwestycję. Pytanie, kiedy i w jakim zakresie się zwróci? Bo przecież zmiana momentu zapłaty podatku to mniejsze wpływy do budżetu państwa. Wierzę, że rządowi ekonomiści przygotowali różne scenariusze, od optymistycznych do najcięższych dla fiskusa. Wprowadzając nowe rozwiązanie zakładać trzeba bowiem wielką niewiadomą, jeśli chodzi o realne wpływy z tytułu CIT. W czasach prosperity to mniej boli. Obecnie może zaboleć bardzo.
Warto byłoby szybko poznać pomysły na zabezpieczenie nowego programu przed możliwością nadużyć. A te możliwe są w kilku obszarach. Po pierwsze – sztuczne zaniżanie obrotów firmy, by nie przekroczyć limitu 50 mln zł. Choćby przez wyodrębnienie nowego podmiotu. Po drugie – można się spodziewać, że będą próby ukrytej wypłaty dywidendy pod innymi tytułami (np. fikcyjnych umów). Gra idzie o miliardy, zatem wejście w życie „estońskiego CIT” musi być odpowiednio przygotowane. Premier Morawiecki wspominał, że podatkowa rewolucja może wejść w życie za pół roku. Lepiej jednak, by stało się to nieco później, ale bez prowizorki i ustawicznych poprawek, co jest wszak polską specyfiką.
A czy sam pomysł z punktu widzenia przedsiębiorców jest dobry? Odpowiedź jest jednoznaczna: tak, oczywiście, że dobry. I potrzebny. Więcej – potrzebny był również wcześniej, kiedy politycy zachwycali się rosnącymi wskaźnikami naszej gospodarki. Gdyby rząd zdecydował się na ten śmiały krok dwa lata temu, owa istotna zmiana miałaby zupełnie inny charakter. Nie byłaby kołem ratunkowym dla gospodarki, ale dodatkowym impulsem do pobudzenia jej konkurencyjności. Przypomina się premier Miller, który długo się wahał, zanim wprowadził znakomite rozwiązanie, które profituje dla firm i dla całej gospodarki nieprzerwanie, czyli liniowy PIT dla osób prowadzących działalność gospodarczą. Zobaczymy, czy „estoński CIT” tak samo się sprawdzi i czy stanie się stałym elementem polskiego systemu podatkowego. W każdym razie bardzo kibicuję, by się powiodło.