Jakby za mało było najwyższej od lat inflacji, to nasze portfele pustoszą także rosnące ceny paliw. Paliw rozumianych szeroko – od gazu począwszy, a na benzynie skończywszy. Jest to również, nomen omen, paliwo do politycznej walki. Bo jak tu nie wykorzystać takiej okazji do uderzenia w przeciwnika? Szczególnie, że ów przeciwnik siedem lat temu robił dokładnie to samo. Tymczasem w kwestii obniżenia cen paliw każdy rząd – niezależnie, jakiejkolwiek byłby opcji – niewiele może zrobić.
Polacy i tak mogą cieszyć się najtańszym paliwem w Europie. Wedle danych platformy e-petrol z ostatniej środy, średnia cena „dziewięćdziesiątki piątki” w naszym kraju to 5,91 zł, w Niemczech – 7,62 zł, w uboższej od Polsce Grecji – 8,04 zł, a w Holandii rekordowe 9,40 zł za litr. Z kolei cena litra paliwa do diesla w Polsce wynosiła 5,93 zł, w Niemczech – 7,13 zł, w Grecji – 6,86 zł, a najwięcej płacono w Szwecji – 8,69 zł.
Co ma wpływ na rosnące ceny paliw? Przede wszystkim od wiosny 2020 roku cena baryłki ropy wzrosła około 2,5 razy. Ten skok cenowy jest zdaniem specjalistów efektem kilku czynników: postcovidowego odbijania się gospodarki, utrzymywania „twardej linii” przez państwa zrzeszone w OPEC, niedoboru surowców, w tym gazu, w Europie. Zapowiedzi zmniejszenia wydobycia gazu z łupków w USA lub europejskiej dywagacje na temat zablokowania rozwoju energetyki jądrowej również nie tworzą dobrego klimatu do obniżek cen. Swoje zrobiła również inflacja i słaba złotówka.
W 2014 i 2015 roku to politycy dzisiaj rządzącej większości nawoływali, by rząd wziął się za problem cen benzyny przekraczających 6 zł i interweniował. Na przykład obniżając akcyzę. Dzisiaj słyszymy mniej więcej to samo, tyle że ze strony opozycji, której politycy po części rządzili siedem lat temu. Ba, trudno nie podzielać takich życzeń, tylko jak je spełnić?
Polska nie jest krajem naftowym i jej wpływ na ceny surowca na światowych rynkach jest żaden. Zostaje majstrowanie przy podatkach, które stanowią poważną część ceny paliw. Czyli przede wszystkim przy akcyzie. Nasz kraj jako członek Unii Europejskiej ma tu minimalne pole manewru. Dlaczego? Otóż Rada Unii Europejskiej w 2003 roku wydała dyrektywę, noszącą nudną, biurokratyczną nazwę: w sprawie restrukturyzacji wspólnotowych przepisów ramowych dotyczących opodatkowania produktów energetycznych i energii elektrycznej. Zgodnie z tym aktem, każdy z unijnych krajów musi przestrzegać minimalnych poziomów akcyzy. Jeśli chodzi o diesel, Polska jest w zasadzie na unijnym minimum, a w przypadku benzyny – niewiele powyżej minimum. Nawet obniżka do tych progów nie wpłynęłaby znacząco na ceny na stacjach.
Jest prawdą, że kierowcy z Niemiec i Czech jeżdżą do pobliskich polskich miejscowości tankować tańsze paliwo. Jest też prawdą, że obecnie możemy za średnią płacę kupić o 25% więcej benzyny niż w roku 2012. Niemniej na dłuższą metę marna to pociecha. Bo od dłuższego maratonu podwyżek cen paliw, polska gospodarka – której na przyszły rok wystawiano jeszcze niedawno znakomite prognozy – może dostać solidnej zadyszki.
Co więc można zrobić, by zniwelować choćby część skutków sytuacji na rynku paliw? Na pewno rzucić wszystkie siły w celu umacniania złotego i zmniejszenia inflacji. Przydałoby się poszukać w Unii koalicjantów, którzy wymuszą na Brukseli podjęcie decyzji zaradczych. Takie kryzysy, jak ten, są dla europejskiej wspólnoty (i dla zarabiających krocie unijnych urzędników) i wyzwaniem, i sprawdzianem.
Tylko czy polską klasę polityczną stać na to, by w tej sprawie współpracować razem?