
Kilka dni temu wróciłem z jednej z najbardziej malarskich i spektakularnych imprez muzycznych na jakich miałem okazję być w ostatnich kilku latach. Castle Party poraża swoją różnorodnością na każdym polu. Od momentu wjechania do miasteczka o mało szałowej nazwie: Bolków (miasto w woj. dolnośląskim, w powiecie jaworskim ,jakieś 1,5 godziny od Wrocławia) ,gdzie obok zmalowanych, czarnych turpistycznych dam, ramię w ramię, siedzą lokalne dziady w przetartych skarpetach dumnie prężąc swe sfalowane torsy.Dziady lokalne-lokalne dziady- dziady z Bolkowa. Autentyczne i szczęśliwe. Gdy się zorientowałem, że połowa z nich nie ma gdzie mieszkać, bo odnajęli swe bolkowskie komnaty na czas trwania festiwalu, poczułem jeszcze większą sympatię. To taka tradycja tu, od lat.
Ja: zawsze Ci sami?
Jerzyk: A ci samy! Ja stały w uczuciu jestem. Sie przywiozuje szybko do luda.
Ja: i dużo Pan bierze?
Jerzyk: a 55 złocisza od osoby ja biere.
Ja; to chyba dobry pieniądz.
Jerzyk: a,jo, dobry ,jo, bardzo dobry. Tu chopak młody, taki jak Ty, to nie ma roboty. Tu tylko pić można. Stod młodzi uciekajo.Za granycę uciekajo.
Ja: a dzieci Pan ma?
Jerzyk : a jo,kedyś miałem-i Jerzyk się zamyśla i podaje mi wino ciepłe i buzujące. Po chwili słyszę ryk Jerzyka:
-Malwaaaaaaaaaaaa, Malwynkaaa moja, czarna dzikusica!
Przez rynek biegnie młoda, atrakcyjna kobieta. Cała w czerni, tylko twarz ma białą, jak trup i usta czerwone, nabrzmiałe.
-Malwa-to jest pan fotograf-z Warszawy-dodaje dumnie Jerzyk.
-Miło mi, Malwa, z Wrocławia.
-Aaa, czyli To Ty z rodziną od lat tu przyjeżdżacie?- pytam
-Tak, ja już 8 raz jestem. Pierwszy raz wziął mnie tato, gdy miałam 13 lat.
Każdy sfotografowany był dla mnie potencjalnym przedmiotem fascynacji.
Co chatka, to zagadka. Dlatego miedzy innymi ów festiwal wydał mi się dużo bardziej autentyczny niż main-streamowy Open Air.
Przede wszystkim na Castle Party, każdy jest jedyny w swoim rodzaju od stylu, po zawód i zainteresowani skończywszy. Hipsterskie arty-farty, identyczne buty marki vans i wytatuowane ciała w modne czachy, jakoś do mnie nie przemawiają. Wszyscy są artystami i zajmują się sztuką. Nuda!
Jeśli chodzi o muzykę, to tak jak wspomniałem we wstępie.
Słucham zupełnie czegoś innego, nie przeszkodziło to mi jednak by znaleźć coś ekstra
dla siebie. Stało się to dzięki akredytacji, która umożliwiła mi dojście pod samą scenę.
Z jednej strony miałem na wyciągnięcie ręki artystów, którzy dawali z siebie naprawdę maksimum, z drugiej tłum fanów, który był jak aktywny wulkan, pozornie groźny
i agresywny. Szalał niczym świeżo wyprodukowany testosteron w organizmie dojrzewającego chłopaka.
Chłopaki grają coś w rodzaju harsh elektro.To rodzaj ciemnej, monumentalnej muzy ,która swój imperialny blask czerpie z niewiarygodnej charyzmy wokalisty (Erka).
Genialne ,klawiszowe intro, raz po raz łamane było industrialnym, surowym podkładem.
By było tego mało, scenografię dopełniło gigantyczne oberwanie chmury. Zunifikowany tłum szalał odtwarzając co raz cudaczniejsze figury. Co za malarstwo! Pollock by zwariował.
z psychobilly voodoo elektroniką w namiętnym romansie z klasyczną nutą punk-rocka.
Lwia część zespołu to oczywiście małżeństwo Mr i Mrs. Fiend, zaczęli tworzyć wtedy, kiedy jeszcze nie było mnie na świecie. Dinozaury gotyku. Mr.Fiend nie jedno przeżył co widać po twarzy i ciele. Zrujnowana postura doskonale wpasowała się klimat ost. utworu Zombie, gdzie wniesiony na noszach na scenach zaczął rzucać w ludzi kośćmi
i czaszkami. Łysa, biała głowa wokalisty ociekała sztuczną krwią.
Dla jednych okropieństwo, dla mnie nietuzinkowy teatr ze wspaniałą muzyką w tle. Jeśli mielibyście kiedykolwiek okazję zobaczyć Alien-ów w akcji, gorąco polecam. W całym swym pretensjonalnym opakowaniu są do bólu prawdziwi, tak jak kiedyś młodzi Sid
i Nancy.
D-D-D-Dead and buried
Aaah! AAAH!*
