Wbrew wiele sugerującemu tytułowi, dziś bez patosu i niepotrzebnej wzniosłości podzielę się na łamach niniejszego bloga zupełnie nowym doświadczeniem, jakie stało się moim udziałem w ostatnią niedzielę na ulicach Warszawy. Krótkimi i w miarę możliwości jednokrotnie złożonymi zdaniami.
Warsaw Orlen Marathon był moim debiutem na królewskim dystansie. Nigdy wcześniej nie miałem okazji zmierzyć się z takim wyzwaniem. Owszem, biegałem już krótsze i dłuższe odcinki - dwa półmaratony w obecnym sezonie czy kilka "dyszek" na zakończenie ubiegłego sezonu, ale maratonu nigdy. Od chwili, gdy podjąłem tę brzemienną w skutkach decyzję w grudniu zeszłego, roku sumiennie i starannie się przygotowywałem do tego dnia. Reżim treningowy, który sobie narzuciłem, przez ostatnie miesiące definiował mój plan dnia w każdym kolejnym tygodniu przybliżającym mnie do startu. Cel też był niezwykle ambitny. Nie dość, że zaplanowałem sobie ukończyć bieg w czasie poniżej 4 godzin, to umyśliłem sobie, iż spróbuję zbliżyć się do granicy 3 godzin i 30 minut. Bez udawanej skromności i przesadnej arogancji mierzyłem siły na zamiary.
Gdy nadszedł ten dzień i zająłem miejsce w strefie startowej, byłem całkowicie spokojny. Stresu w zasadzie nie czułem. Jedynie ekscytację, że biorę udział w czymś naprawdę wyjątkowym. Wiedziałem, że zrobiłem wszystko, co było w moim zasięgu, aby się do tego startu przygotować. I tak też mi się biegło - spokojną głowę niosły wytrenowane nogi, a napędzało spragnione sukcesu serce. Rzec by można, że jest to kompozycja doskonała, prawie gotowa recepta na sukces. Dodatkowo wspaniale wytyczona trasa, gorąco dopingujący i przy tym świetnie się bawiący kibice wzdłuż całej trasy, optymalna pogoda - wszystkie znaki na niebie i asfalcie wskazywały, iż założony cel nie wymknie mi się z rąk. Moje przekonanie potwierdzały kolejne kilometry pokonywane w równym tempie niemalże z aptekarską precyzją.
Sielanka trwała do 40 km i gdyby nie nieszczęsna decyzja z 1908 roku o wydłużeniu trasy o 2,195 km byłbym wniebowzięty. Niestety. Na pozostałym do mety odcinku odbierałem najbardziej bolesną lekcję pokory, jaką mogłem sobie tylko wyobrazić. Ogromny ból fizyczny mięśni, których na skutek nadmiernego zakwaszenia, mózg nie był w stanie namówić do dalszego wysiłku, potęgowało cierpienie duchowe, gdyż koniec był dosłownie za rogiem, a ja nie mogłem go dosięgnąć. Przed oczyma stanęły mi sceny z zawodów Ironman na Hawajach i walka między dwiema zawodniczkami o czwarte miejsce. Ledwo powłócząc nogami na ostatnich metrach rozważałem, czy lepsze wizerunkowo będzie wczołganie czy wturlanie się bokiem na metę. Na szczęście obyło się bez tak drastycznych scen, ale na dowód tego jak zażartą batalię stoczyłem sam ze sobą, dodam, że dopiero film uświadomił mi, iż linię mety pokonałem biegnąc. Ja tego faktu nie pamiętałem.
Niezależnie od czołowego zderzenia ze ścianą, jakie miało miejsce na 40 kilometrze, jestem dumny, że udało mi się ukończyć maraton i zrobiłem to w naprawdę dobrym czasie. Ambitny cel zbliżenia się do 3:30 nie został osiągnięty, ale to akurat dobrze. Jest pole do poprawy i wciąż jestem głodny sukcesu, mimo świadomości ogromu pracy, jaki mnie czeka przed kolejnymi startami. Ale w pogoni za króliczkiem ważne jest, żeby go gonić, a nie złapać. Czyż nie?