Dieta zaczyna się w głowie, a nie w żołądku. Jeśli nie sprowadzi się jej do mózgu, nie karze swojemu ciału funkcjonować na nowych zasadach, zamieni się ona szybko w głupi reżim. Mnie dieta nie męczy, raczej uskrzydla.
Restauratorka, malarka, podróżniczka, czarodziejka w kuchni i w życiu. Kreatoria nowych miejsc i nowych smaków. Autorka wielu książek o tematyce kulinarnej. Prowadzi program "Kuchenne rewolucje", jest też jurorką polskiej edycji "MasterChef". Stała felietonistka tygodnika "Newsweek Polska".
Schudłam 17 kilogramów. Czuję nieprawdopodobną lekkość bytu. Z balona przekształciłam się w nitkę. Chodzę teraz dziesięć razy szybciej, rozpiera mnie energia, nie czuję obciachu, gdy patrzę w lustro. Nie, nie myślę o jedzeniu przez cały dzień, nie wyję z tęsknoty za węglowodanami. O diecie w ogóle nie pamiętam, działam jak automat. Pewne rzeczy po prostu dla mnie nie istnieją. Są dalekie, mało kuszące, niewidzialne. Chleb, ryż, makaron, ziemniaki, słodycze, majonez – już nie pamiętam, jak to smakuje. Zrezygnowałam z mocnej kawy i herbaty, potraw ciężkich i smażonych. Niechętnie jadam czosnek i cebulę. Właściwie istnieje dla mnie obecnie jeden wymiar smaku. Jem wszystko to, co kwaśne.
Podstawą mojej diety są surowe ryby oraz mięso, pieczołowicie marynowane w soku z limonki. Jeśli jem pomidory, kroję je i kropię sokiem z cytryny. I mięso, i warzywa gęsto posypuję pietruszką oraz kolendrą. Każdy dzień zaczynam od skromnego, ale cudownego śniadania: jem zawsze jajko na miękko, w akompaniamencie soku z limonki oraz grejpfrutów, do tego szklanka letniej wody, mały łyk niezbyt mocnej kawy, od czasu do czasu z finiszem w postaci plastra chudego białego sera.
Moja dieta zaczęła się spontanicznie, podczas wyjazdu do Meksyku. Zakochałam się w tamtejszym czerwonym ceviche, czyli koktajlu z warzyw i siekanej ryby. Smakowały mi głównie ryby, których jest tam zatrzęsienie, oraz mięso. Nie toleruję tamtejszego pieczywa, więc wyłączyłam je z jadłospisu. To był zalążek mojego przyszłego odchudzania. Właściwie inaczej: to były podstawy mojego nowego sposobu życia i myślenia.
Ludzie pytają mnie, kiedy zamierzam zakończyć dietę. To chyba jasne – nie skończę jej nigdy. Bo to nie dieta, tylko mój pomysł na siebie. Kwaśny smak daje mi siłę, moje udoskonalone ciało jest źródłem niesłabnącej satysfakcji. Właśnie teraz mam na sobie dżinsy, których nie nosiłam od dwudziestu lat. Lewituję, jestem szczęśliwa. Zamienilibyście szczęście na makaron?