Nawet nestor polskiego felietonu, Daniel Passent użył słowa „grillowanie”, opisując proces odwoływania ministra Gowina. Choć trzeba przyznać, że zrobił to tylko raz.
Natomiast rekord zagęszczenia „grillowania” na minutę pobiła dziennikarka „Wprost” podczas porannej audycji w radiowej „Trójce”. A ogrodowe „urządzenie służące do obróbki cieplnej produktów żywnościowych wykorzystujące do tego celu źródło ciepła umieszczone bezpośrednio pod rusztem" (Wikipedia) zasłużyło sobie na umieszczenie w tytule i leadzie artykułu w tym tygodniku. Zastanawialiśmy się z mężem o jaki rodzaj tortur tu chodzi, bardziej o przysmażanie i wypiekanie boczków, czy też o zgniatanie połączone z przyrumienianiem. I nie byłoby tego grillowania ministra, gdyby grill nie wyparł rodzimego rożna na początku lat 90-tych ubiegłego już wieku. Wprawdzie rożen, to nie to, co grill, nawet jeśli chodzi o kształt urządzenia, ale i jedno, i drugie wypieka na żywym ogniu. I zapewne o to chodzi w tym określeniu. I byłoby to śmieszne rozważanie językoznawcze, gdyby nie to, że dotyczy spraw poważnych.
Premier grilluje ministra przez tydzień, a po weekendzie zapowiada koniec tego procesu, bo obwieści swoją decyzję: zostaje w rządzie czy nie. W tym czasie umiera dwoje dzieci (przynajmniej tyle zasłużyło na uwagę mediów), bo lekarze nie chcieli lub nie mogli ich leczyć. Nie lubię takich porównań, bo trącą demagogią, tak jak wytykanie prezydentowi (poprzedniemu) ile wydał pieniędzy publicznych na wino, a ile za to można by było kupić posiłków w domach dziecka. Tutaj również, można powiedzieć, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego, przecież to gdzieś tam na prowincji jakiś człowiek nie wypełnił obowiązku, popełnił błąd, nie zadziałał na czas, ktoś oszukał, bo było za mało lekarzy na dyżurze, a tu w stolicy dzieją się przecież sprawy wielkie, oglądamy obrazki dwóch mężczyzn, ich marsowych min i wypowiedzi pełnych chwytliwych kalamburów. Gdzie tu związek?
Ano prosty. Wszyscy siedzimy na tym samym grillu.