Trzydzieści lat minęło, a oni śpiewają jak wtedy, przy ogniskach na mazurskich bindugach podczas księżycowych nocy i na Orionach przy flaucie, bo gdy wiało, to – czy muzyk, fizyk czy iberysta – ręce miał zajęte.

REKLAMA
Miałam podwójne wzruszenie: w studiu im. Agnieszki Osieckiej (a więc Trójka, zawsze odczuwam nostalgię wchodząc w te mury) Zespół Reprezentacyjny nagrywał płytę swoich wykonań Lluisa Lliacha. Wiem, wiem, tytuł tego wpisu nijak ma się do twórczości katalońskiego barda, ale za to bardzo ma się do wspomnień, nie tylko moich i nie tylko młodości dotyczących. Te obozy żeglarskie, to było coś więcej niż przenoszenie się na jachtach nienajlepszej jakości, według aktualnych wymagań młodych ludzi, po wspaniałych i dość pustych szlakach mazurskich jezior (w porównaniu z zagęszczeniem żaglówek na metr kwadratowy jeziora w środku sezonu obecnie), od Wilkas, przez północne Święcajty i Doby, po ukochane Zamordeje na południu. Tak mniej więcej wyglądał nasz szlak przez dwa tygodnie żeglowania, dodam, że bez silników, więc kanały pokonywaliśmy burłacząc, jak Pan Bóg przykazał.
To był cały rytuał i wiele zwyczajów wypracowanych przez kolejne sezony żeglowania, począwszy od balów intendenckich (wspaniała faszerowana papryka w piecu ziemnym) i kapitańskich (teksty toastów urastały do rangi sztuki), a skończywszy na rzetelnym regaceniu się w przesmykach za Guzianką. Z jednej strony, co za szkoda, że nie mieliśmy współczesnych komórek, ale z drugiej, może to i lepiej, bo każdy z nas ma prawo do swojego obrazu, swojej klatki wspomnień tego, co widział i przeżył przez dwa tygodnie rejsu. A przez te półtorej godziny koncertu Jarek Gugała przestał być poważnym prezenterem dużej stacji TV, Filip Łobodziński również poważnym dziennikarzem i tłumaczem, a my widzami oklaskującymi występ artystów w znanym studiu radiowym - znowu staliśmy się wszyscy studentami, którzy na rejsach żeglarskich śpiewali nie szanty (nic nie mam naprzeciw, lubię i owszem, szczególnie „Hiszpańskie dziewczyny” w wykonaniu mojej przyjaciółki Iwonki) tylko tłumaczone z wielkim talentem teksty Lliacha, Brela i Brassensa.
Choć pamiętam też szalone rock and rolle na stromych brzegach Bełdan, z wariackimi tańcami wokół ogniska, a rano obozowisko przypominało krajobraz po bitwie. To było coś więcej niż wakacje na Mazurach, to był styl życia, coś barwnego i elitarnego w siermiężnych latach schyłkowego Gierka i początkującego generała. To był czar, przygoda, romantyzm i spryt zmieniania popularnej w elgrey przy pomocy ziarenek kolendry. Myślę, że można by tomiszcze zapełnić historiami z tamtych rejsów. Rozeszliśmy się potem każdy w swoją stronę, obrośliśmy dziećmi, pracą i metrami kwadratowymi, ale przez te kilkadziesiąt minut znowu… tu zastanowiłam się co napisać, żeby nie zabrzmiało banalnie, więc nic nie napiszę, niech każdy sam sobie dopowie…
Urosło już nowe pokolenie wychowane na tych piosenkach, bez przesady i patosu. Mój syn pierwsze swoje słowa ćwiczył właśnie przy refrenie tytułowej Margot. A jak brzmiał ten refren? Kto ciekaw niech poszuka. Od czego wujek Google?