- Ale gorąco, co za upał, wytrzymać się nie da, nie znoszę upału, w sumie to wolę zimę, mógłby śnieg spaść, zupełnie bez sensu z tym upałem i w ogóle nie dla ludzi, w zimie chociaż na nartach można, a teraz co.

REKLAMA
Litościwa siła wyższa zaraz po Euro zesłała nam kolejny temat do small talków i wciąż jest na co narzekać. W tym mieście wręcz nie wypada być szczęśliwym, zadowolonym i spełnionym, bycie zadowolonym jest wręcz lekko niestosowne i trochę wstydliwe. Nie daj boże mieć zdrowie, pieniądze i udany seks, nie daj boże zakochać się szczęśliwie na wiosnę, jeszcze gorzej dostać spadek, a budowę dużego domu pod miastem najlepiej skrzętnie ukrywać i nikomu nic, ani słowa.
W modzie jest depresja i złamanie nerwowe, wysoko chodzą rozwody w możliwie żenujących okolicznościach, rzadkie i najlepiej śmiertelne choroby w rodzinie, a także rozwydrzona latorośl w wieku dojrzewania i „bo za mało mi płacą”. Euro było pożywką wymarzoną, najpierw żeśmy nie wygrywali, chociaż podobno mogliśmy, a potem w ogóle przegrali, dzięki czemu narodowy zryw przeszedł prędziutko w narodową żałobę, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, potrafimy i generalnie jako żałobnicy czujemy się jak ryba w wodzie.
Można sobie było na spokojnie poanalizować przyczyny i skutki porażki, pojechać po decydentach i dzięki temu poczuć się lepiej, oraz napisać o żonie selekcjonera, która zabarykadowała się na kwadracie, bo się boi linczu. Jednym słowem, jest event, i to w najlepszych tradycjach narodowej smuty, bicia się w pierś umęczoną, sypania soli w zaropiałe rany i samobiczowania dojrzałą pokrzywą. Nie mam bladego pojęcia, jakim cudem żeśmy kiedyś tych Szwedów pogonili i ogarnęli odsiecz Wiednia, i jeszcze parę innych spektakularnych sukcesów, wypadek przy pracy może jakiś.
Oczywiście, ja też się narodowo zerwałam, bo któż nie, i ja również przeżywałam głęboką depresję po klęsce. Nie analizowałam i nie jątrzyłam ran tylko dlatego, że na piłce nie znam się kompletnie, ponieważ jestem kobietą, a kobietom chwała Bogu wciąż wolno się na niektórych rzeczach nie znać.
W każdym razie, ełro ełro i po ełrze, tymczasem pogoda jest nam przychylna, mamy tropikalny upał w dzień i apokaliptyczne napieprzanie gradem w nocy, w związku z czym jest temat na poranne small talki w autobusach, tramwajach, windach i korytarzach. Całe szczęście, bo nie wiem, jakbyśmy się odnaleźli, tak nagle bez tematu przewodniego do marudzenia.
W sobotę wstałam prawą nogą, bo udało mi się wyspać, i miałam dobry nastrój, bo zdałam egzamin teoretyczny na prawo jazdy (mały krok dla ludzkości i tak dalej), więc wyjątkowo nie zaliczyłam ataku wtórnego autyzmu (słuchawki na uszy, wzrok w ziemię), tylko przyglądałam się miastu, z zamiarem wyłuskania z niego ludzi (wyglądających na) szczęśliwych. Byli.
Jedni mieli siedemdziesiąt parę lat, południową opaleniznę, jasne, lniane ciuchy i łagodność w spojrzeniu, inni ledwo dwadzieścia i siedzieli okrakiem na poręczy ruchomych schodów w metrze z napisem „przybij piątkę”, ktoś dał mi pięć złotych zniżki na zdjęcia paszportowe („pójdzie sobie pani na kawę, bo to chwilę potrwa”), ktoś ustąpił miejsca w tramwaju (czas pomyśleć o kremie na zmarszczki).
Trochę mi się marzy, żeby tak częściej. Szkoda, że szczęście jest takie nudne, niemedialne i prawie zawsze brzmi jak pewien poczytny pisarz od prawd oczywistych made in Brasil. A jednak, zawsze to podziwiałam w narodach południowych, gdzie staruszkowie pijący wino do porannej kawy i rogalika, zupełnie inaczej zdefiniowany czas, Portugalczycy śpiewający i tańczący w rzymskim metrze, czy obwieszona złotem Włoszka w białej wieczorowej sukience przy śniadaniu nad Gardą. Jakoś tak bardziej potrafią.
Zdaje się, że też narzekam. Na narzekanie. Nie urodzi wrona gawrona, co?