W niedzielny wieczór drużyna Wenty pokonała macedońskiego Metalurga Skopje awansując tym samym do Final Four Ligi Mistrzów. - Spełniło się marzenie, które budowaliśmy pięć lat - powiedział trener piłkarzy ręcznych Vive Targi Kielce. Marzenie o wygranej, więc dla sportowców najpiękniejsze na świecie.
Tekst: Grzegorz Kapla, zdjęcia: Maria Przybysz, artykuł pochodzi z 3 numeru Malemena i jest materiałem archiwalnym. Więcej na Malemen.pl.
Od pierwszego uścisku ręki wiesz, że Bogdan Wenta jest inny. Inny niż inni bohaterowie telewizji i kolorowej prasy. Że jest cudownie normalny, choć nie można powiedzieć, że zwyczajny.
Ma ten rodzaj poczucia humoru, który pozwala mu śmiać się z samego siebie. A pod chłopięcym uśmiechem, który zdejmuje mu z krzyża jakieś 15 lat, kryje wielką siłę. Taką jak tygrys, który nie kąsa cię nie dlatego, że nie może, ale dlatego, że nie chce.
Kiedyś, przed laty, w ostatniej sekundzie obrzydliwie ustawionego meczu o Mistrzostwo Polski, sędzia podyktował karnego w samej końcówce. Straszny mecz. Kibice rzucali butami. – Prowadziliśmy 19:18. Rzuciłem 12 bramek. Ostatnie dwie sekundy... a sędzia na chama dyktuje dla nich rzut karny. Piłkarze wzięli się do bójki. A ja odkręciłem korek i wylałem mu na głowę całą flaszkę zimnej wody…
Potrafi ostudzić emocje. I rozpalić też potrafi. W każdym meczu przy bocznej linii gra całym sobą: gestykuluje, krzyczy, chwyta się za głowę, skacze. Nieraz ma za to żółtą kartkę. Jakby chciał samą tylko siłą woli zmienić kierunek piłki tam, na boisku, gdzie własnej dłoni przyłożyć już nie może. Za to może dodać skrzydeł. A bez nich Sławomir Szmal, nasz bramkarz, nie ma szans. Bo piłka ręczna niewiele ma w sobie elegancji tańca na lodzie. To sport potwornej, pierwotnej siły, choć dopiero na zwolnionych zdjęciach widać jak piłka, trafiwszy w słupek, rozpłaszcza się na nim, jakby była zwykłym balonem. I jak się ten słupek wygina.
Pierwsze lata treningów były dla niego samym bólem. Za lekki był. Za wysoki. W ciągu trzech miesięcy urósł o 11 cm. Bolały kości, mięśnie nie nadążały. Z treningów schodził obity jak Gołota po spotkaniu z Hollyfieldem.
– W życiu, Wentyl Kaszebie, twardym trzeba być – "profesor" Leon Wallerand, pierwszy trener, klepał go wtedy po plecach – Dasz radę.
Zrobilo się o nich głośno przed czterema laty, kiedy Wenta zapomnianą już na europejskich stadionach drużynę szczypiornistów znad Wisły powiózł na mistrzostwa Europy. Nikt nie wierzył, że Polacy jeszcze coś potrafią: nieznana drużyna, trener bez doświadczenia.
***
Prezes zadzwonił i obiecał, że załatwi jakąś premię jak uda im się wyjść z grupy.
– A co jeśli się uda?
– Niech pan nie żartuje, trenerze. Przecież nikt nie oczekuje cudów.
A jednak wygrali z Ukrainą i Słowenią. W drugiej rundzie było gorzej. Porażka za porażką, potraktował to jak zbieranie doświadczeń.
– Do porażek trzeba podchodzić z pokorą – powtarzał. – I cierpliwie dalej pracować. Pokora to najważniejsza lekcja, jaką wyniósł z czasów, gdy trenował z Wallerandem w gdańskim „Wybrzeżu”. Trenował, choć wcale nie miał być szczypiornistą. Miał być Deyną. Albo śpiewać w chórze.
– Dla chłopaka ze Szpęgawska (maluśka kaszubska wieś koło Swarożyna) wyjazd do sławnego „Conradinum”, gdańskiego Technikum Budowy Okrętów, to było coś jak wyjazd do Ameryki. Uczyłem się pięć lat jak projektować kadłuby. Po to, żeby grać u Wallenrada, on był łowcą talentów. A potem z kolegą Richterem zrobiliśmy pracę dyplomową o konstrukcji nadbudówki kontenerowca.
Ale Wenta nie został stoczniowcem. Kiedy pisał maturę, miał w kieszeni powołanie do reprezentacji narodowej. I choć marzył, jak każdy Kaszub, żeby być Kazimierzem Deyną, była to reprezentacja szczypiornistów.
Wallerand nie zostawił mu wyboru. Może we Wszechświecie rządził Pan Bóg, w PRLu jedynie słuszna partia, ale w Conradinum rządził on. „Profesor”.
Młody Wenta głos miał jak dzwon. I uśmiechała mu się kariera chórzysty. Bo marynarski mundur Conradinum zapewniał wprawdzie powodzenie u licealistek, ale chór pozwalał wyjeżdżać za granicę. Może nie do Ameryki, ale Czechosłowacja była już w zasięgu. Taka furtka. Która została zatrzaśnięta raz na zawsze w dniu, kiedy na apelu szkolnym „Profesor” przeszedł przed szpalerem pierwszoroczniaków i czterdziestu najwyższych wyznaczył do piłki ręcznej.
– Ale ja w nożną, panie psorze… – przypomiał Wenta.
– Milcz – Wallerand wycelował mu palec między oczy. – Jutro o 14.00.
Co było robić, w końcu to Leon Wallenrad wypatrzył go na zawodach w Tczewie, kiedy jako ósmoklasista trenował bieganie. I to był jego pomysł z tym Conradinum.
I tak we wtorek o 14.00 zaczęła się ta jego kariera. Niedługo później „Profesor” poszedł do "Pani Dyrygentki" i zakończył pieśniarską karierę Bogdana.
– Wentyl, Kaszebie, ty się na śpiewaka nie nadajesz – wyjaśnił mu krótko. A trzy lata później dodał: – Pojedziesz na reprezentację.
Wtedy Bogdan Wenta dostał swój pierwszy dres z biało czerwonym orłem. Innym niż dzisiaj. Bez korony.
Z Mistrzostw Europy w 2006 roku reprezentacja Wenty wróciła z 10 lokatą. Minął rok. – Pojechaliśmy na Mistrzostwa Świata. I dokopaliśmy wszystkim oprócz Niemców – Bogdan Wenta, charyzmatyczny trener, sięga do kieszeni, rozgląda się niepewnie. Iwony nie widać – może zapalić. Ona: smukła, wysportowana, seksowna. Kiedyś mistrzyni Polski w gimnastyce sportowej, teraz prawdziwa bizneswoman w najbardziej kobiecej dziedzinie gospodarki: fitness. Są razem od pierwszego spojrzenia. Pierwszego, w czasach gdy oboje nic jeszcze nie wiedzieli o świecie, a w całym Gdańsku była tylko jedna prawdziwa cukiernia – ta obok kina „Leningrad”. Gdyby zobaczyła go z papierosem, „dostałby w pałę”. Zaciąga się.
***
Awans olimpijski wywalczyli już jako wicemistrzowie świata. Już się trzeba było liczyć z drużyną. Apetyty były duże. Na medal.
– Medalu nie przywieźliśmy – wypuszcza dym. – Ale czy to jest najważniejsze? Przecież o wynikach i tak się kiedyś zapomni. O tym, że walczyliśmy do ostatniej sekundy, zawsze będą pamiętać. Czasem nie można wygrać. Ale nigdy nie wolno się poddawać.
Miliony Polaków urywały się z pracy, żeby zobaczyć jak walczą. Wenta od wtedy zaczął być u nas gwiazdą. Ale woda sodowa do głowy mu nie uderzyła. Przecież to nie pierwszy raz. Przecież jego portret już wisiał w Galerii Sławy w Muzeum Największego Klubu Sportowego Świata – Barcelony. Jako jedynego Polaka. Bywał na lunchach z królami i prezydentami. Mądry jest. Ma siłę.
– Siła ważna jest w życiu. Dają ci ją porażki. Ale tylko te porażki, po których potrafiłeś stanąć na nogi – uśmiecha się tym uśmiechem nastolatka, co potrafi kobiety wstrzymać w pół kroku – już czytałem o sobie, że jestem najlepszym piłkarzem świata. A następnego dnia w innej gazecie, że jestem za stary, żeby mnie brać do drużyny. Znam swoje miejsce. Wiem, że jestem tu, żeby wygrać. I że jestem tu dla tych ludzi, co siedzą na trybunach.
Dlatego po meczu znika w szatni tylko na chwilę, żeby powiedzieć „dziękuję” swojej drużynie. A potem obmywa twarz i choć zmęczenie i stres zwalają z nóg, pozuje do zdjęć z kibicami i rozmawia z nimi bez końca.
– Może dzięki temu, że mimo zmęczenia wymienimy kilka żartów, ktoś bardzo mały co przyszedł z tatą na boisko, zapragnie być piłkarzem? Może będzie wielkim piłkarzem? Zawsze powtarzam moim chłopakom: zaczynaliście od zera. I musicie pracować więcej. Także dlatego, żeby ci co przyjdą po was do reprezentacji nie musieli już wszystkiego odkrywać sami.
Jak wtedy, gdy pisał maturę. W kieszeni paliło powołanie do kadry. W szyję gniótł biały kołnierzyk. Za oknami, choć maj, szaro było jak w piekle. Stan wojenny. Chodził pod Stocznię ukradkiem. Zaraz po pogadankach politycznych panów oficerów milicji. „Wybrzeże” było Klubem Gwardyjskim.
Od dwóch lat był świetnym graczem. Pierwszoligowym orłem. Już nie cisnął się na 5 m2 w klubowym hoteliku z dwoma kolegami. Klub wynajął mu 30 m na Starym Mieście, na Ogarnej, pięć minut od Dworu Artusa.
- Miałem 19 lat. I pewnego dnia usiadłem w jednym samochodzie z moimi idolami: Waszkiewiczem, Klempelem i Panasem. Mogłem biegać z nimi na treningu. I czasami nawet któryś powiedział do mnie: „Bogdan podaj piłkę”! Wtedy byłem najszczęśliwszy w świecie. Jakbym stał na podium. Bo nie było jak dziś, że wszyscy są równi. Musiałem do nich mówić per „Panie Marku”.
Ale dobry był. Trenował ciężko. Czekał.
Siedzieli wtedy przy stoliku we czterech: Panas, Klempel, Szymczak i Kałuziński. Panas nalał pięćdziesiątkę. Skinął na Wentę, bo młodzi mogli tylko stać z boku, i powiada: Wentyl, masz tu, pij.
Wypił.
A Panas wtedy: „No, młody, od dziś możesz do mnie mówić Marek… A teraz spadaj, bo gadamy.
– Jezu jakie to były czasy! Dla Polski się grało a nie dla pieniędzy. Jurek Klempel przyjeżdżał na zgrupowania reprezentacji dużym fiatem, Marek Panas maluchem!
Po maturze puścił z kolegami w tydzień całe stypendium kadrowicza. Pili, palili papierosy i wierzyli że od tej pory anioły będą ich już ciągnąć na szczyt. Na samą górę.
Często myśli, że gdyby nie Iwona, nie byłoby tego wszystkiego.
Strasznie byli młodzi kiedy się poznali. Sam środek stanu wojennego. A im los przyniósł przygodę jak z bajki. Ślub brali w 1984. Świadek w pożyczonym od Bogdana kremowym garniturze. Tym samym, który reprezentanci polski otrzymali na olimpiadę w USA. Dostali też dresy reprezentacji: biało czerwone z orłem co kark miał za giętki na koronę. I te kremowe garnitury. Spali w nich ze Zbyszkiem Klepaczem na zgrupowaniach kadry, bo zdawało im się, że jak będą w nich spać, to zaczarują świat i do Ameryki pojadą szybciej. Przecież właśnie rozbili w puch Jugosławię! A Jugole mieli w Los Angeles bronić tytułu mistrza!
– Coś tam szeptali, że Ruscy nas nie puszczą do Ameryki, ale kto w to wierzył?! Generałowie w telewizji mówili nam że to wolny kraj. Przecież dostaliśmy sprzęt, zdobyliśmy nominację olimpijską i właśnie dokopaliśmy Jugosłowianom! Nikt nie miał wątpliwości: jedziemy po medal! Po złoty. Byliśmy w euforii. Kurde! Byliśmy odpowiedzialni za Polskę! Tego się nie da porównać z żadnym innym uczuciem.
Trzy tygodnie przed wylotem było zgrupowanie w Zakopanem.
– Siedzimy. Jakiś gość z Komitetu Centralnego stoi i mówi: My się solidaryzujemy z bratnim narodem radzieckim i my z tej imperialistycznej olimpiady rezygnujemy. Najpierw nie rozumiałem co to za „my”, dlaczego ktoś mówi za mnie „my”... A potem zobaczyłem jak po twarzach dorosłych facetów, mistrzów olimpijskich, płyną łzy. Dorośli, twardzi faceci siedzieli w milczeniu i płakali. Jakby ich życie nagle się skończyło.
Podpisał kontrakt z Barceloną. Ale zanim wyjechali z Iwoną do Hiszpanii, był jeszcze ten mecz o mistrzostwo Polski. Ten, kiedy studził sędziego. Żaden z tych, co się wtedy bili nie poniósł konsekwencji. Wentyl dostał zawieszenie w reprezentacji. I coś jak wilczy bilet…
– Gazety w Hiszpanii napisały, że Barca kupiła jakiegoś szaleńca. Ale dałem radę. Już umiałem być cierpliwy.
Był 1988 rok. Jechali na Saksy. Miało być do Niemiec. Było do Barcelony. Miało być na dwa lata, było na sześć. A potem jeszcze 12 lat w Niemczech, choć miało być ich trzy. W sumie prawie dwie dekady emigracji.
Z Barceloną dwa razy wygrał Puchar Europy, więcej zdobyć nie można. Więcej można było wygrać tylko z reprezentacją. Ale Polska go nie chciała.
– Ostatni mecz zagrałem we Francji. Pojechałem na własny koszt, bo Polskiego Związku nie było stać, żeby mi zwrócić za podróż, zresztą czy to ważne było? Przegraliśmy. Ze zwycięstwami tak jest, że mają wielu ojców. Z porażkami, że trzeba znaleźć kozła ofiarnego… Nawet mi tego nie powiedzieli wprost, tylko docierało jakimiś kanałami. Że to była moja wina. Że się nie sprawdzam. Bo... za stary już jestem.
Po tym meczu już nikt nie dzwonił.
– Dopiero w Barcelonie, kiedy z Iwoną zostaliśmy całkiem sami zrozumiałem, czym tak naprawdę jest małżeństwo. Dopiero wtedy dorosłem do roli męża. Pojąłem, że Iwona to mój najważniejszy człowiek, najtwardszy krytyk, najgorszy wróg i najszczerszy, do bólu przyjaciel. Że chodzi o coś o wiele większego niż seks. Że to ta jedyna osoba do której idziesz kiedy przegrywasz i jedyna z którą naprawdę dzielisz radość, gdy zwyciężasz. Do której nie wstyd iść, kiedy boli i której najbardziej chcesz powiedzieć, kiedy się cieszysz. Wszyscy inni: przyjaciele, koledzy, partnerzy z drużyny, promotorzy, działacze dają ci tylko część. A ona jedna daje ci całość. I ty jej dajesz wszystko: to, kim naprawdę jesteś. Musiałem pojechać na emigrację, żeby to zrozumieć i żeby się tego nauczyć…
Nie jestem święty. Wierzę w Boga i wiem, że ten ostatni sąd nie będzie dla mnie łatwym zadaniem. Że będę się musiał gęsto, oj gęsto tłumaczyć. Ale wiem, że to Iwona jest moim aniołem. Bez niej wciąż byłbym tamtym chłopakiem, co przepija stypendium w trzy dni. Zawsze ze mną była.
Trzy lata później na Mistrzostwach Europy grał dla Niemiec. Paszport dostał łatwo. W końcu jest Kaszubem. Żonę ma z Gdańska. Z Wolnego Miasta. Teściowa nie mówiła po polsku ani słowem do dnia, gdy Armia Czerwona zdobyła Miasto. Połowa jej rodziny wyjechała do Niemiec. Zostali ci, co się pożenili z Polakami. I kiedy Rosjanie weszli nauczyła się trochę po polsku. Tego, co najważniejsze: „Ojcze Nasz”.
Może nawet o tym pomyślał w ostatnich pięciu sekundach meczu Niemcy Rosja, kiedy już przegrywali w dogrywce, a on leciał ponad linią pola bramkowego i miał ułamki sekund na ten jeden, ostateczny cios. Trafił. Dla Niemców.
– No… wydawało się, że już koniec, kiedy wrzuciłem Ruskom te kilka punktów – wzrusza ramionami jakby to było normalne dla zawodnika, co dla polskiej reprezentacji od dawna był już za stary. – Niemcy mi tego nie zapomnieli. Pojechałem na olimpiadę jako zawodnik! W ostatnich dniach kariery spełnił się mój młodzieńczy sen. Choć to nie było Los Angeles, ale Sydney. I choć orzeł na piersi nie był ten, co trzeba: czarny był, nie biały.
Ale białego też dostał. Koledzy z niemieckiej reprezentacji skombinowali dla niego strój polskiej reprezentacji. Jakby na miarę uszyty. Na te jego 196 cm. Dostał go wówczas na urodziny.
– Jesteś kim jesteś. Nie zmieni tego paszport. Tego, że masz matkę Warmiankę i ojca Kaszuba. No i babcię, z którą nie szło się dogadać, bo gadała tylko po kaszubsku. Byłem dwadzieścia lat na emigracji, wiem co mówię, kiedy mówią o polskości. I Niemcy to rozumieli. Ich gazety zawsze pisały o mnie „Polak”. A w Polsce do dziś mnie pytają, czy nie czułem się jak zdrajca…
Nie. Nie jak zdrajca. Jak niechciany przedmiot.
Dziś siedzi w eleganckim hallu Mariotta w dresie. Jedyny dres wśród garniturów. Ale ten dres to więcej niż Armani. – Tego dresu nikt mi nie nie musiał „załatwiać” – uśmiecha się. – To trenerski przydział. Kawał drogi trzeba było przejść, żeby tego orła mieć na piersi.
Po Sydney przestał grać. Zrobił podyplomowe trenerskie niemieckie studia. Miał 40 lat. Poprowadził do II ligi młodzików z podwórkowej drużyny. To było jak scenariusz ze sławnego disnejowskiego filmu „Mighty Ducks”. Potem zaczął trenować seniorów.
Któregoś dnia, w czasie Mistrzostw Europy, telefon. Wprost z boiska w czasie przerwy dzwoni do niego zawodnik z polskiej reprezentacji. Znał numer, na co dzień gra w niemieckim klubie.
- Nie idzie nam. Jest źle…
- Stary, co ty gadasz! Grasz w wielkim meczu! Nawet jak przegracie, wszyscy zapamiętają jak walczyliście. Nie mów mi teraz, że jest źle. Jeszcze wszystko możliwe. Dopóki jesteście na boisku historia należy do was! Okej, rozumiem, czasem nie można wygrać. Ale nigdy nie można się poddawać.
Po meczu telefon zadzwonił znowu.
– Bogdan, nie chciałbyś poprowadzić polskiej reprezentacji? Związek organizuje konkurs. Przyjedź, pogadaj…
Pojechał. Do konkursu stanął też pan Kowalczyk. Ten sam co kiedyś uznał, że Wenta jest już za stary dla Polski…
***
– Pytano, czy chcę się odegrać. Może kiedyś bym chciał. Ale sam już byłem trenerem i umiałem ocenić trenera. Wiedziałem, że Kowalczyk to świetny fachowiec: silny, charyzmatyczny, z jasną wizją. Widać jako zawodnik nie pasowałem do jego koncepcji.
Nie rozumiałem po co ten konkurs. Na Zachodzie jest tak że jak jesteś dobry, proponują ci kontrakt.
– Niech pan napisze projekt – usłyszał.
Nie miał pojęcia, co to ma być. Usiedli z żoną przy kawie.
– Nie martw się – pogłaskała go po włosach – napisz tę swoją koncepcję a ja ją trochę poprawię. Dobrze?
Poczuł się lepiej. Do chwili kiedy z jego dwudziestu stron maszynopisu nie zrobiła czterech i pół.
– Jezu! To choć wydrukuj jakąś większą czcionką – poprosił.
– Nie martw się. Prawdę mów. Przecież nie możesz spisać na papierze wszystkiego co potrafisz. Przecież nie znasz tych zawodników. Nie możesz założyć z góry jacy są.
Komisja zaczęła pytania od braków.
***
– Kurcze, przecież niczego nie zataiłem. Napisałem, że nie mam żadnego doświadczenia jako trener w polskiej lidze. Że nie mam żadnych polskich dyplomów, bo za granicą zrobiłem studia trenerskie, nie mam wielkiego doświadczenia z seniorami…
W końcu jeden z członków komisji zapytał:
– Wentyl, pamiętasz jak 25 lat temu jechaliśmy razem na mecz juniorów… no to powiedz jaką masz receptę na polską piłkę ręczną.
– Przez 25 lat nic się tu nie zmieniło, a ja mam kwadrans, żeby znaleźć lekarstwo? Nie powiem: weźcie mnie a ja wam zdobędę mistrzostwo Europy. Cudów nie ma. Trzeba pracować. Uczciwie. Poznać ludzi, każdego z osobna, ich dobre i słabe strony. A potem zbudować ich całkiem na nowo. Inaczej nie umiem.
Ból
Przed kolejnymi zawodami już nie może spokojnie usiąść w żadnym publicznym miejscu, bo dziennikarze sportowi ciągną za nim jak pszczoły do miodu.
– Czasem wychodzę z siebie, bo pchają mi się z mikrofonem na trening. Tego nie toleruję w żadnym razie. Albo kiedy godzina po godzinie przyjeżdżają ekipy z czerech konkurujących podobno telewizji i wszyscy zadają mi identyczny zestaw pytań – marszczy nos – ciekawe kto im to pisze?
***
I nawet paparazzi nie dają spokoju. Kto wie? Może trener znowu przyłoży komuś butelką?
– Minęło ćwierć wieku, ale sędziowie pamiętają. I dobrze – znów ten uśmiech. – Mają pewność, że nie idę na układy. Wiem, że z sędziami nie wygram, że mogę pewne sytuacje widzieć inaczej niż oni. W ferworze walki trudno o obiektywizm. Dlatego wracamy do nagrań. Oglądamy je. I jeśli sędzia miał rację, pokazuję to moim chłopakom: widzicie? Nie oszukali nas, daliśmy dupy. Bo najgorzej jak zawodnik uwierzy, że sędzia go krzywdzi: przestaje walczyć, pojawia się w nim poczucie krzywdy, a ono zwalnia od wysiłku.
Uczę ich pokory: połóż uszy po sobie, bo to nie sędzia jest twoim przeciwnikiem, ale drużyna po drugiej stronie. Jest takie niemieckie powiedzenie: meczu nie wygrywają gwiazdy. Mecz wygrywają ci, co noszą wodę. Żeby nosić wodę musisz nauczyć się pokory. To dotyczy też bramkarzy. W piłce nożnej musisz obronić sześć – siedem strzałów w ciągu całego meczu. Jeśli je obronisz, jesteś gwiazdą. W ręcznej masz strzał co kilka sekund. Niemożliwe, żebyś obronił wszystkie. Musisz się z tym pogodzić. Ważne żebyś obronił jeden. Ten najważniejszy. W ostatniej sekundzie.
Co w pracy trenera sprawia mu największą trudność? Selekcja. Bo to znaczy, że musisz pójść do kogoś, kto całe życie postawił, żeby zagrać na olimpiadzie i powiedzieć mu: „sorry stary, zostajesz w domu. Wybacz. Jedzie kto inny”. – Wiem, że się z tym nie zgadza, że wszystko w nim buntuje się i płacze, jak we mnie płakało. Ale przecież gdybym w niego nie wierzył, nie grałby w reprezentacji. Po prostu w danym momencie muszę kogoś zostawić w domu.
Dlaczego się udało?
– Może dlatego, że nie muszę być trenerem kadry za wszelką cenę. Mam finansową stabilizację. Mam świetną, udaną rodzinę. Mam wybór. Wolność, a to najważniejsze. Strach? Znam strach. Rok temu miałem z przyjaciółmi wypadek samochodowy. Najpierw pięć metrów w powietrzu, potem drzewo, urwane koła, koziołkowanie… I strach, czy wszyscy przeżyli. Uff. Na szczęscie tak. Ale znam też ten gorszy strach – Bogdan Wenta ożywia się – kiedy zbyt długo patrzę na jakąś dziewczynę i Iwona to zauważy. Albo zauważy że palę. Wtedy na pewno dostanę w pałę! – śmiejemy się. – Ale o to, kim jestem nie boję się. To dzięki Iwonie. Bez niej by mnie tu nie było. Bez niej nie dałbym rady. Dzięki niej mam to co najważniejsze w życiu: miłość i wolność. Resztę można zdobyć.
Zobacz koniecznie innych naszych bohaterów. Wejdź Na Malemen.pl, gdzie czeka na ciebie dział Linia Męska.