O Bashoborze piszą wszyscy, bo w sobotę na Narodowy ściągnie 57 tys. ludzi. Ale niewielu wśród piszących jest takich, którzy księdza z Ugandy poznali i z nim rozmawiali. A my i owszem.
O tym, że kobieta, która go wychowywała, nie jest jego matką, dowiedział się dopiero w najważniejszym dla niego dniu – święceń kapłańskich. Jakby tego było mało, usłyszał od niej, że to ona otruła jego ojca, gdy miał dwa lata. Z zazdrości, że jego tacie lepiej się wiedzie niż jej mężowi, a jego wujkowi. Mamę o. Johna wypędzili z wioski, a jego wzięli do siebie. A ponieważ chłopiec z wiekiem wydawał się bardziej inteligentny niż ich własne dzieci, ich mama i jego chciała otruć. Dodała truciznę do jego posiłku. Jak zawsze przed jedzeniem, chłopiec uczynił nad miseczką znak krzyża. Zanim jednak zaczął jeść, ta zatruta miska zdążyła się zbić w drobny mak. Kobieta nie próbowała już więcej. Przypomniała mu o tej misce w dniu święceń. A potem powiedziała: „Ja nawet nie jestem twoją matką, czy możesz mi jednak przebaczyć?”. – To było bardzo trudne. Sami z siebie nie jesteśmy zdolni do takiej wspaniałomyślności – mówi John B. Bashobora.
NA POCZĄTKU BYŁO: NIE WIEM JAK
– Kiedy to wreszcie napiszesz? – pytali koledzy z redakcji. Oni, choć kościół omijają może nie szerokim, ale łukiem, bez cienia ironii mówią o Bashoborze: Święty Człowiek. Wciąż więc brzęczało mi w głowie, że mam pisać o świętym. Nie rozumiałam, dlaczego nie idzie mi to pisanie. Aż któregoś dnia zrozumiałam: nie wiem jak! Jak pisać o kimś, kogo wszędzie, gdy tylko zostanie rozpoznany, oblegają tłumy ludzi. Chcą zobaczyć na własne oczy. Dowiedzieć się, jak to możliwe, że potrafi uzdrawiać. Albo że tylko spojrzy, a już wie, co trapi człowieka i czego mu potrzeba, aby odzyskał wewnętrzny spokój (o. John dodałby zaraz, że to dar od Boga, a nie talenty Bashobory). Kiedy jednak znów padło pytanie: jak tam tekst o Świętym Człowieku – po raz pierwszy mocniej usłyszałam „o człowieku” niż „o świętym”. O człowieku – mogę spróbować.
NO TO JEDZIEMY
Wciąż nie wiem, jak udało się nam namówić o. Bashoborę na wspólną podróż z Łodzi do więzienia w Czarnem pod Szczecinkiem. To był jego wolny dzień. Spędziliśmy go razem: nasza czwórka (Kędryna jako kierowca, Szlaga jako fotograf, Kosma jako jego asystent i ja) oraz ich trójka: o. John, jego tłumaczka Edyta i siostra Tomasza, która umawia wszelkie spotkania w Polsce. Po 12 godzinach spędzonych w drodze nie mieliśmy wątpliwości, że spotkaliśmy kogoś niezwykłego. Skromnego, dowcipnego, mocnego jak skała, kto serce ma tam, gdzie jego skarb.
Niezwykły jest wcale nie dlatego, że piszą o nim, nie zawsze mądrze, że czyni cuda. Najchętniej wysyłałby sprostowania do redakcji, że autor nie do końca zrozumiał, o czym pisze. − To nie ja czynię cuda, tylko Bóg. Przeze mnie, ale i przez każdego, kto się otwiera na współpracę z Duchem Świętym, a to mogą przecież wszyscy ochrzczeni… Logiczne. Proste. Ale brzmi nam nieprawdopodobnie. W Ugandzie o. Bashobora prowadzi sierocińce, buduje szkoły dla swoich sześciu tysięcy wychowanków, opłaca ich naukę, uczy, kim są i że mają prawo coś osiągnąć. Wszelkie honoraria, które otrzymuje za prowadzenie szkoleń i rekolekcji, oraz darowizny przeznacza na ten cel. Doktorat z teologii duchowości zrobił na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie. Nie zachowuje się jednak jak typowy doktor nauk − nie zajmują go wykłady ani teorie, bo nie do wykładów ma powołanie. Ale wiedza jest mu potrzebna, by być bliżej człowieka. Nie zachowuje się też jak „typowy ksiądz” – choć tych „nietypowych” jest coraz więcej − czyli stwarzający dystans, na wypadek gdyby ktoś spontanicznie, na ulicy, zapragnął o coś zapytać. Na przykład o to, co ma zrobić. Albo poprosić o modlitwę, bo sam nie wie, jak się modlić.
Ojciec Bashobora powie jeszcze, że ze złem nie wolno iść na kompromis. Nieraz proponowano mu pieniądze z handlu narkotykami, nielegalnych interesów – rozwiązałyby wiele problemów jego podopiecznych. Nigdy z nich nie skorzystał, a dzieci kończą szkoły, mają co jeść. Mówi, że w chrześcijaństwie wybór jest prosty – albo idziesz w lewo, albo w prawo. Nie da się iść jednocześnie i tu, i tam. – Wiele osób sądzi, że katolicyzm wpuszcza w poczucie winy, nieustanne myślenie o grzechu i konieczności odpokutowania, pozbawia radości życia i w ogóle wszystkiego, co przyjemne. – Na pewno mówimy o katolikach? – rzuca o. John i przerywa rozmowę, bo właśnie wychodzimy z budynku i już na schodach otaczają go uczestnicy postnego turnusu. I jak zawsze i wszędzie i oni proszą o błogosławieństwo.
My z Kędryną usuwamy się na bok, trochę nudzimy, trochę niecierpliwimy, trochę nie dowierzamy, że on tak zawsze i wszędzie, bez cienia zniecierpliwienia, ma czas dla tych, dla których widocznie być może ma go mieć. Jednak gdy już się nudzimy, to rozmawiamy, że tu i tam dało się słyszeć, że akurat w tych okolicach jest lokalny trójkąt bermudzki – zaplecze narkotykowe dla Poznania i nie tylko. – Tylko dobro nie uzależnia, za każdym razem trzeba je wybierać na nowo – powie o. John, kiedy już wróci do nas po odśpiewaniu tym swoim niskim radosnym głosem cichutkiego „Love and Peace” nad niemowlęciem, którego rodzice do niego podeszli. – Jeśli mamy dobry fundament − rodziny i miłości − nie będziemy uciekać w narkotyki, alkohol, chorobę czy izolację. A jeśli nie ma fundamentu, bo komuś zabrakło rodziców albo się nim nie zajmowali – potrzebuje uzdrowienia. Tak samo jak ktoś, kto był odrzucany lub samotny, bo w domu nikt z nikim nie rozmawiał albo była bieda i dużo strachu. Może ktoś usłyszał, że się nie nadaje do niczego i nic mu się w życiu nie uda – potrzebuje odzyskać swoją tożsamość.
Ruszamy dalej. Rozmowa schodzi na rodziców. Że ich zadaniem jest uzbroić dziecko w pewność na całe życie, że jest dobre. – Dziwi mnie przekonanie, że dziecko nie zrozumie Słowa Bożego, więc nie ma sensu mu go czytać. Każdy ochrzczony otrzymuje Ducha Świętego, a to On uzdalnia do rozumienia. Ja, mając sześć lat, usłyszałem te słowa z Ewangelii o tym, że „dziecię się narodziło i wzrastało w mądrości”, i zapragnąłem, że ja też tak chcę: wzrastać w mądrości. I już wtedy prosiłem o to Boga. Dziadek regularnie zabierał go na mszę, choć do pokonania mieli 16 km − pieszo. Musiał nieść wnuka na plecach, ale nigdy nie odpuszczał.
Zanim dotrzemy do celu, do więzienia w Czarnem, zajedziemy do karmelu w Bornem Sulimowie, bo ojciec obiecał kiedyś siostrom, że jeśli będzie w okolicy, wstąpi do nich, by odprawić mszę. Będziemy czekać na niego kilka godzin, bo po kolacji, którą siostra przełożona podała nam zza krat, o. John zgodził się z każdą z bodaj ośmiu mieszkanek karmelu indywidualnie porozmawiać. Nad każdym z chętnych indywidualnie modlił się w kaplicy – bo w niedzielę na nabożeństwo do sióstr przychodzą też okoliczni mieszkańcy. Przypominam sobie, jak mówił: – Czy to nie zabawne, że teraz ja z Afryki przyjeżdżam na misje do Europy? Gdy dorastałem, nieraz wyobrażałem sobie, że Europa to musi być niezwykłe miejsce, skoro chrześcijaństwo trwa tu prawie dwa tysiące lat. Oczy przecierałem ze zdumienia, kiedy pierwszy raz przyleciałem na studia: przejmujecie od nas, pogan, których przyjeżdżaliście nawracać, to wszystko, od czego my odchodzimy: wróżby, tatuaże, czary.
Do Czarnego dotrzemy po północy. Ojciec za dużo spać nie będzie przed spotkaniem z więźniami. Bo żeby wiedzieć, co ma mówić, sam godzinami trwa w modlitwie. – Z pustego i Salomon nie naleje – mówię. W odpowiedzi widzę szeroki uśmiech. Na stacji benzynowej siedzimy z o. Johnem sami w samochodzie, czekamy na resztę. Jest bardzo zmęczony. Zwykle w drodze odsypia.
– Co ojciec robi, kiedy zdarza się zwątpienie?
– Idę do kaplicy, kładę się krzyżem i nie wychodzę, dopóki mi nie przejdzie – odpowiada cicho.
– Działa?
– Zawsze.