„…To ja zadzwoniłam do Davida. Wiedziałam, że nie miał jeszcze nikogo na to stanowisko, więc powiedziałam mu: „Słuchaj, potrzebujesz kogoś dobrego do tej roboty i ja Ci pomogę!” – tak odpowiada o angaż u Davida Lyncha. Pracowała z Umą Thurman i Charlotte Gainsbourg, do tego stylizuje m.in. w Vogue, a jednak wciąż nie osądza innych z branży. Ostatnio stworzyła kostiumy do filmu Spring Breakers, wchodzącego dziś na ekrany polskich kin - energetycznie zabójczego, po prostu. Heidi Bivens, nowojorska stylistka i kostiumograf o tajnikach pracy na planie filmowym.

REKLAMA
logo
Marcin Brylski: Jestem pewien, że lubisz love story. Zgadza się?
Heidi Bivens: Zdecydowanie tak!
Co w nich jest tak magnetyzującego?
Jak wiele dziewczyn jestem romantyczką. Po prostu mam to w sobie. Wiesz, takie historie wbrew pozorom też potrafią nieźle inspirować, a przede wszystkim kreują coś magicznego, coś, co każdy chce mieć obok, a nie zawsze ma…
A Nowy Jork… łatwo jest się tam zakochać?
Chyba nie do końca.
Nie? Myślałem, że to idealne miejsce.
Wszystko przez pęd wielkiego miasta. Generuje on wiele emocji, ale nie koniecznie tych sprzyjających zakochiwaniu się. Wiesz jak to jest: kariera, zlecenia, pieniądze… myślę, że w Warszawie jest podobnie. Skupiasz się wtedy na innych wartościach.
A ty, też jesteś skupiona na swojej karierze?
Naturalnie, ale do tej pory udawało mi się jakoś znaleźć balans pomiędzy pracą i miłością.
The Ceremony, Birdes of America nawet Dedication – wszystkie były o… miłości właśnie…
Zgadza się, ale sądzę, że to bardziej przypadek, niż świadomy wybór.
Jednak Twój najnowszy film, Spring Breakers jest zupełnie inny. Było to spore wyzwanie?
W pewnym sensie tak, ale chyba bardziej pod kątem zmiany „środowiska”, podejścia. W końcu wyzwanie to, okazało się dobrą zabawą. Praca z Harmony Korine (reżyser) była naprawdę świetna, to niezwykle żywiołowy gość.
logo
kadr z filmu "Spring Breakers" materiały prasowe
Ten film to duży pokład energii oraz złych emocji. Wszystko jest szybkie… może po zerwaniu 14 letniego związku z Justinem Theroux’em nie chcesz już „robić” słodkich komedii?
Nie, nie, to kolejny przypadek. Szansa współpracy z Harmonym pojawiła się dużo wcześniej, a zdjęcia do filmu rozpoczęliśmy jeszcze podczas mojego związku.
A do których filmów łatwiej przygotować kostiumy?
Rodzaj filmu nie ma akurat większego znaczenia. Zabierając się za kostiumy zawsze patrzę najpierw ile dni ma dana historia, gdzie jest usytuowana, ilu aktorów bierze w niej udział. To podstawa.
Kiedy zaczęłaś tworzyć te do Spring Breakers?
Pięć tygodni przed rozpoczęciem zdjęć na planie. Część z nich wymyśliłam i zaprojektowałam specjalnie na potrzeby filmu.
Na tyle postaci pięć tygodni to nie dużo czasu…
Dla tego rodzaju filmu, to właściwie standard. Musiałam przygotować kostiumy dla głównych ról: 4 dziewczyn, Jamesa Franco i Gucciego Mane’a. Dla postaci drugoplanowych, czy epizodycznych były specjalne wytyczne i zajmował się tym mój zespół pod moją kontrolą, a jeśli ktoś pojawiał się z przodu kamery, to wtedy poświęcałam mu więcej osobistej uwagi.
Reżyser to jak wyrocznia na planie?
Owszem, wszystko trzeba z nim ustalać i to z reżyserem najściślej się współpracuje, rozmawia o scenariuszu, itd. Są oczywiście różni reżyserzy, np. Harmony Korine czy David Lynch mają bardzo wyraźną wizję całości, a niektórzy nie udzielają zbyt wielu wskazówek. Jednak zdecydowanie lepiej jest mieć kapitana okrętu.
A co jeśli Twoja wizja i wizja reżysera są zupełnie inne?
Wtedy nie poddaję się łatwo i przekonuje go, że do tej, czy innej sceny charakterologicznie dany kostium pasuje bardziej, ale koniec końców reżyser jest na wygranej pozycji.
Łatwo jest stworzyć wiarygodną postać filmową?
Nie zawsze, ale proces jej powstawania od wizji, przez psychologiczną analizę, po wcielenie jej w życie jest czymś naprawdę wspaniałym. W Spring Breakers na nowo stworzyliśmy Selenę Gomez i Ashley Benson.
Pracowałaś z naprawdę wieloma znanymi nazwiskami Hollywood. Kogoś zapamiętałaś najbardziej?
Hmm… Trudno wybrać jedną osobę, ale to chyba Olivia Wilde. Jest bardzo zrównoważoną i dojrzałą kobietą. Co ciekawe im dłużej jest w przemyśle filmowym, tym bardziej twardo stąpa po ziemi. Jest naprawdę utalentowana, piękna, zabawna i zawsze pozostaje sobą.
A Uma Thurman, jaka jest?
O, Uma to jak potężny żywioł! Kiedy przechodzi przez pokój wszyscy ją obserwują. Jest niesamowicie charyzmatyczna i ma w sobie jakiś magnetyzm. Jeśli nawet cały pokój byłby zatłoczony i zawalony różnymi rzeczami, ty i tak czujesz, że jest tylko ona.
Niczym diabeł?
Bardziej niczym ktoś, przed kim czujesz respekt, bo jest profesjonalna w każdym calu. Ona po prostu wytwarza taką atmosferę „jestem naprawdę dobra i po to się urodziłam”.
Ubierasz też gwiazdy na czerwony dywan?
Okazjonalnie. Wszystko zależy, kto to jest.
Czyli kto?
Ci, z którymi wcześniej pracowałam i ich znam, a przede wszystkim lubię, np. Charlotte Gainsbourg, czy Rachel Crane.
Takie „ubieranie” sporo różni się od kostiumografii filmowej…
Zdecydowanie. Tu liczy się klient i doświadczenie bardziej jak z personal shoppingiem. Dlatego nie jest to coś, co kocham najbardziej.
A pracę kostiumografa jak się dostaje? Są jakieś castingi?
Różnie bywa. Zależy od projektu. Czasem agentka stara się o Twój angaż, czasem ktoś z ekipy filmowej zwraca się do Ciebie bezpośrednio, bo widział, co już do tej pory zrobiłaś, a innym razem przez znajomość. Nie ma reguły.
Chcesz powiedzieć, że David Lynch zadzwonił do Ciebie i zaproponował pracę przy Inland Empire?
(śmiech) To ja zadzwoniłam do Davida. Wiedziałam, że nie miał jeszcze nikogo na to stanowisko, więc powiedziałam mu: „Słuchaj, potrzebujesz kogoś dobrego do tej roboty i ja Ci pomogę!” - i tak już zostało.
I później przyjechałaś do Polski…
Dokładnie. To było ponad 6 lat temu na festiwalu Camerimage w Łodzi. Teraz odwiedziłam Warszawę i dobrze się tu czuję.
Wiem, że wciąż szukasz nowych projektantów i kostiumów. Ciekawe czy znasz już jakichś polskich, skoro to druga wizyta u nas?
Jeszcze nie.
W takim razie już ja to zmienię.
„MIĘDZY NAMI mówiąc…” to cykl rozmów z ludźmi branży mody, choć nie tylko o modzie w roli głównej.