Przez cały okres naszej przyjaźni z Jerzym Kulejem, miałem świadomość wagi jak wspaniałego poznałem człowieka, a zarazem jak wybitnym był on sportowcem.
Gdy powstał w mojej głowie pomysł na opisanie kilku historii, które wspólnie z Mistrzem przeżyliśmy, Jurek był jeszcze w znakomitej formie. Było to podczas, jak się później okazało, naszej ostatniej wspólnej podróży po Polsce.
Powiedziałem Jurkowi, że chodzi mi coś takiego po głowie, a on entuzjastycznie utwierdził mnie w tym postanowieniu, dodając "tylko daj jeszcze przed drukiem przeczytać, to błędy posprawdzam..." Niestety, błędy musi poprawić ktoś inny.
Jerzy Kulej był człowiekiem z krwi i kości. Wiedział jak smakuje największe zwycięstwo, ale wiedział również, jak smakuje najdotkliwsza porażka. Jego życiorysem można by obdzielić kilkanaście innych osób, a i tak każda z nich miałaby bardzo barwne życie.
Od najmłodszych lat musiał rywalizować i walczyć, to z pewnością ukształtowało w nim siłę charakteru, ale głównym powodem tego ze tak bardzo się zaprzyjaźniliśmy, była wielka pasja jaka darzyliśmy, naszym zdaniem, najpiękniejszy sport na świecie jakim jest boks. Obaj byliśmy ludźmi wewnętrznie wolnymi, pasjonatami życia z wszystkimi jego dobrymi, ale i złymi stronami. Obaj byliśmy częstochowianami i obaj byliśmy zawsze z tego dumni.
Wszystko to spowodowało, że nie traktowałem Jurka jak nauczyciela lub ojca, ale jak starszego brata, który wie o życiu więcej ode mnie i zawsze mogę na niego liczyć. Do dziś jestem zdumiony, ze pomimo kilkudziesięciu lat różnicy jakie dzieliły nasz wiek, mentalnie byliśmy rówieśnikami. My po prostu byliśmy kumplami.