Cieszyliśmy się gdy Małysz zdobywał najwyższe podium. Płakaliśmy ze szczęścia gdy Radwańska dała popalić kolejnej rywalce. Skakaliśmy z euforii gdy Lewandowski strzelił kolejną bramkę.
W momencie spadku formy Małysza dało się słyszeć, że się skończył...
Marcin Osman- przedsiębiorca, szkoleniowiec, podróżnik. Autor książki "Biznes Ci ucieka"
Cieszyliśmy się gdy Małysz zdobywał najwyższe podium. Płakaliśmy ze szczęścia gdy Radwańska dała popalić kolejnej rywalce. Skakaliśmy z euforii gdy Lewandowski strzelił kolejną bramkę.
W momencie spadku formy Małysza dało się słyszeć, że się skończył, że jego zwycięstwa były tylko łutem szczęścia. Gdy Radwańska nie spełniła oczekiwań swoich fanów, przenieśliśmy swoją uwagę na to, że niestosownie zachowała się w sytuacji XYZ etc.
I co w związku z tym? Czy którekolwiek z powyższych spowodowało, że staliśmy się lepsi? Że zaczęliśmy działać, zmieniać świat, trenować? Czy kończyło się tylko na entuzjazmie, radości ze zwycięstwa jednego z nas, Polaka? Czy odpalała się nam „wewnętrzna rakieta” motywująca do tego aby pokazać swoim przykładem, że jednak Polak może wygrywać?
A co gdyby świat nie miał żadnych bohaterów? Czy potrafiłbym sam stać się swoim „superhero”? Czy byłbym w stanie odnaleźć dyscyplinę, dla której poświęcił bym się bez reszty, bez jakiekolwiek gwarancji „zwrotu z inwestycji”?
Do czego zmierzam w powyższych pytaniach? Do odnalezienia odpowiedzi czy naprawdę potrzebujemy czyichś sukcesów aby stawać się lepszymi?
Dosyć często słyszę o sukcesach kolejnego startup’u, który to albo został kupiony przez większego gracza, lub pozyskał kolejną rundę finansowania. Mnóstwo osób odczuwa w takich momentach satysfakcje, radość a jeszcze więcej zawiść i zazdrość. Jeśli chodzi o drugą reakcję, to oczywiście w żaden sposób nie powoduje ona wzrostu żadnej ze stron. Ale zazwyczaj i ta pierwsza też nie.
W swoich rozważaniach zastanawiam się, czy można wzrastać na czyichś sukcesach? W pierwszej chwili nasuwa się stwierdzenie, że oczywiście, że tak. Jednocześnie ja osobiście jeszcze nigdy nie wzrosłem za pomocą czyjegoś sukcesu. Mało tego, bardzo często czyjś sukces pokazywał mi jak bardzo daleka droga mnie jeszcze czeka, aby „dojść tam gdzie on” a przez to cel oddalał się jeszcze bardziej.
Piszę te słowa po to aby sprowokować do przemyśleń Ciebie ale i samego siebie. Czy nie jest tak, że szeroko rozumiane „wzrastanie”, uzależnione jest w stu procentach jedynie od tego:
- czy JA dążę do swoich celów
- czy JA będę w stanie zaangażować się „na maksa”
- czy to JA się przewrócę a później (może) powstanę itd.
Czyjeś sukcesy, w żaden sposób nie przekładają się na to, że i ja jestem lepszy/ większy/ szybszy etc. Mogą stanowić jedynie impuls, motywację, swoistego rodzaju katalizator dobrych procesów wewnętrznej przemiany i tyle. Zarówno czyjś sukces jak i czyjaś porażka są jedynie… czyimś sukcesem, czyjąś porażką.
Chyba, że potrafimy powyższe przepuścić przez własny „filtr udoskonalania” i na wyjściu pokazać światu wielkość własnej legendy…