| Diabolinka Angelinka |
| Diabolinka Angelinka | | Marcin Ponikowski |

50 lat temu pojawiła się powieść, która na zawsze zmieniła sielankowe oblicze kina. O ile demoniczny wymiar „Dziecka Rosemary” wizualizujemy własną wyobraźnią, o tyle realizm i naturalizm „Egzorcysty” nie pozostawia niedopowiedzeń.

REKLAMA
Opowieść przedbiblijna (fragmenty powieści „BUfffO”)
„Na wyspie zaczynał się kolejny słoneczny dzień. Poranek przepięknie skontrastował lazur wody z pastelową plamą jedynego lądu w okolicy. Z lotu ptaka wyspa wyglądała jak kruche ciastko z odrobiną zielonej galaretki na środku. A ta trzęsła się i kołysała, jakby chciała podskoczyć na swojej smacznej podstawie. Bliżej lądu nie było już tak słodko. Brzegiem wyspy przechadzał się starzec z długą siwą brodą, z którą ścigały się równie imponujące włosy, niemal białe. Przypominał demiurga z rysunków Blake’a. (...)
Nagle z lasu znajdującego się we wnętrzu wyspy wyszedł młodzieniec. Miał krótkie czarne włosy, jego twarz była delikatna i gładka, pozbawiona jakichkolwiek oznak upływającego czasu. Był piękny, bezczelnie młody. Wyglądał niczym model wybrany przez Michała Anioła do pracy nad szczegółami rzeźby Dawida. (...)
Starzec z biegiem dekad zupełnie zdziwaczał, zaczął do siebie mówić, śmiać się. Mimo to tworzył. Jego malunki stawały się zupełnie niezrozumiałe, ale miały w sobie coś niepokojącego, przerażającego, a z czasem demonicznego. Dla ich wyostrzenia starzec opracował kolory, których nie było wcześniej na wyspie. Barwy ognia, krwi i kosmosu splatały się ze sobą w tak niewiarygodne obrazy, pojęcia i słowa, że ciężko było w nie uwierzyć. Starzec nie był zachwycony demonicznością swych dzieł, na początku nawet go przerażały. Ale widział w nich nowy sens. A za to oddałby życie… Z biegiem lat stał się arcymistrzem w swoim rzemiośle.
Młodzieniec tworzył kolejną konstrukcję z piasku. Pracował nad figurami, obiektami, ale cały czas myślał o stworzeniu budowli na swoje podobieństwo. Teraz czuł, że ktoś się do niego zbliża. Poznałby ten psychodeliczny śmiech wszędzie… (…)
Starzec dokładnie ogląda rzeźbę. Chodzi dokoła i z uwagą śledzi każdy detal. Mówi coś do siebie, uśmiecha się. Wziął kawałek muszli i dał młodzieńcowi.
- Wygładź to i wyostrz zarazem!
Następnego dnia.
- No, znacznie lepiej. Nareszcie zrozumiałeś!
- Tak. I bardzo mi się to podoba! – ucieszył się młodzieniec.
- Ale źle, że to leży. Jak w trumnie. Nie może tak być!
Młodzieniec pobiegł do lasu i wrócił z płaskim kawałkiem drewna. Wbił go głęboko pod swoją rzeźbę i powoli unosi do góry, próbując postawić do pionu. Rzeźba wstaje, jest coraz wyżej, jakby budziła się z głębokiego snu. Nagle zaczyna poruszać powiekami, po chwili niepewnie dłońmi. Próbuje otworzyć usta, niczym piaskowy Frankenstein. Młodzieniec niemal postawił rzeźbę pionowo. Ta po chwili rozsypała się... Jak Claudia i Madeleine spopielone w miłosnym uścisku.
- Wiedziałeś, że tak będzie! – zdenerwował się młodzieniec.
- No pewnie… - śmiał się starzec - a co będziemy robili jutro?!”

Jeżeli brak dobra to zło, to brak zła jest dobrem?
Reinhard Heydrich, jeden z architektów Holokaustu, przypowiada w „Ostatecznym rozwiązaniu” (nota bene świetna rola Kennetha Branagh) o synu, który skrajnie nienawidził despotycznego ojca. Całe życie kochał matkę, ale nie uronił łzy na jej pogrzebie. Wielki lament pojawił się dopiero po śmierci zwyrodniałego ojca. Nienawiść wobec niego była sensem życia potomka. Wraz ze śmiercią ojca spłonął sens egzystencji syna. Heydrich symbolicznie powiązał to z motywacjami hitlerowców, mając nadzieję, że kiedy umrze ostatni podczłowiek, rasa panów nie będzie lamentowała. Oszukiwał się. Wiedział, że nic ich tak nie motywuje, jak bycie panem zła!
I nic nas tak nie intryguje jak wcielone zło. Dlatego wybieramy losy czarnych charakterów. Brutali, odszczepieńców, outsiderów, chamów, seryjnych morderców i gwałcicieli. Bardziej kręci nas kilka skrajnie ponurych odcieni zła niż cała paleta dobra.
Fascynujemy się demonicznością intensywniej niż zjednoczonymi siłami dobra ze wszystkich mitologii. Czujemy respekt, analizujemy, boimy, straszymy nawzajem, czasem podziwiamy. Czyli… wierzymy. Vide De Niro, Pacino, Nicholson – tylko najwybitniejsi, którzy pragnęli być demonem choć w jednym filmie.
logo
| Diabolinka Angelinka | | Marcin Ponikowski |

Wiara czyni cuda
Jestem świeżo po lekturze rocznicowej wersji opus magnum Williama Petera Blatty’ego. Nieco wcześniej po raz kolejny zobaczyłem kultową, ponadczasową i reżyserską ekranizację książki szerokim obiektywem Williama Friedkina. Każdy wytrawny kinoman czy bibliofil, z azymutami na przeszywające dreszcze emocji, ma te artefakty za sobą. I zapewne przed sobą. Niejednokrotnie. Dlatego świętowanie rocznicy, taki swoisty sabacik, poświęcę na świetny dokument o powstaniu filmu pt. „Na wiarę. "Egzorcysta" Williama Friedkina” w reżyserii Alexandre O. Philippe. Globalnie jest to autorska opowieść o ekranizacji drobiazgowo wyłożona przez Friedkina. Wątków jest wiele, postaci gros, ciekawostek i anegdot bez liku, szczegółów hektolitry. Dlatego skupię się na tym, co dla mnie najcenniejsze. Nadludzkie, niewiarygodne, czy wręcz demoniczne jest poświęcenie, jakim wykazali się twórcy obrazu. A dokładnie scenarzysta, czyli autor powieści, reżyser, odtwórcy głównych ról, a nawet aktorka, która tylko dubbingowała małą dziewczynkę.
Jason Miller, filmowy ojciec Damien Karras, uparł się na casting, kiedy rola była już dawno obsadzona. Twierdził, że Karras to on. Miał absolutną rację. Młody Max von Sydow gwałtownie przeistoczył się w starca, jakiego znamy z jego ostatnich ról. I choć był zdeklarowanym ateistą, to zmusił się do gorliwej wiary na kilka scen. Mercedes McCambridge, czyli głos demona, po latach walki z alkoholizmem podczas nagrania piła duże ilości whisky i żółtek, miała związane ręce i duchownych obok, żeby wypaść najbardziej wiarygodnie.
Reżyser odrzucił dedykowane kompozycje Bernarda Herrmanna i Lalo Schifrina, gigantów ówczesnej muzyki filmowej. Własnoręcznie stworzył kompilację utworów, sięgając po świeżutkie „Tubular Bells” Mike’a Oldfielda oraz mrożące percepcję dźwięki Krzysztofa Pendereckiego.
Wszystkie decyzje reżysera - drobiazgowe, wystudiowane jak obrazy inspirujących go klasyków malarstwa i kina, ale jednocześnie odważne - dały wyśmienity efekt. Łychę dziegciu w jego opinii wypełniły głównie dwa elementy. Friedkin w kinowej wersji filmu nie chciał umieścić sceny rozmowy księży na schodach, bo jej treść wydawała mu się oczywistym wnioskiem widza. To poróżniło reżysera i scenarzystę-autora na długie lata. Po drugie Friedkin nigdy nie pogodził się z finałowym pojednaniem Karrasa ze stwórcą. Film według niego nie był o tym, tylko o…
No właśnie. O czym jest „Egzorcysta”? Książka i film są wyłącznie symbolicznie o szatanie z piekła rodem. Demon Pazuzu istniał wieki przed Jezusem poszczącym czterdzieści dni na pustyni. Dziewczynka i jej matka nie wierzą, ksiądz-psycholog traci wiarę, egzorcysta-archeolog szuka artefaktów w Iraku, nie w Rzymie. Ale ostatecznie się modlą, bo pozostaje im tylko wiara magiczna. Te dzieła, tworzące specyficzną jedność literacką i kinową, są przede wszystkim o kryzysie nauki, czytaj medycyny, diagnostyki i psychologii, wobec tego, co dla tych dziedzin jeszcze nieznane. Weźmy case koronawirusa. „Egzorcysta” to w równej mierze także krytyka wiary religijnej, która ostatecznie nie wypędziła przecież demona z dziewczynki.
Ta historia jest też o poszukiwaniu siebie (Regan MacNeil – nastolatka przeżywająca rozwód rodziców, Karras – bardziej psycholog niż duchowny, Chris MacNeil – popularna aktorka, która chce być niszowym reżyserem) oraz utwierdzeniu się w wypracowanych przez dziesięciolecia przekonaniach (Merrin – archeolog analizujący źródła dobra i zła, Kinderman – niezmordowany detektyw, pokroju Porfirego Pietrowicza).
Dla mnie najważniejszą postacią w filmie jest Karras - genialny Jason Miller. Psycholog boksujący się z własnym życiem. Syn marnotrawny chcący za wszelką cenę zadośćuczynić matce. Duchowny udowadniający, że kryzys wiary nie powinien być kryzysem człowieka. Ostatecznie ponosi znacznie większą ofiarę niż przysłowiowy samarytanin i dobry chrześcijanin razem wzięci. Oddaje życie dla zupełnie nieznanego dziecka, którym włada demon.

Inspirujące kuszenie (fragment powieści "KOZANOSTROWSKI | autobiografia")
"- Podpłyniesz od strony naszego ogrodu... – pokazywałem mu na mapie w telefonie. - Zawołasz… Krzykniesz… Tylko co? – hektolitry nieprzerwanego szczęścia z Olgą odebrały mi kilka mililitrów czasu na wymyślenie logicznego planu niespodzianki.
- Olgę zawołam. Pozna mój głos…
- No! Ale jakoś tak zawołaj… Wiesz… - szukałem w głowie. - Słuchaj! Może jak w „Dziecku Rosemary”? Kiedy Mia rozmawiała przez telefon z Tonym Curtisem. Kompletnie nie wiedziała, że to on…
- Curtisa nie kojarzę z filmu…
- No właśnie. Bo oni się przyjaźnili. A Polański chciał wykorzystać jej zaskoczenie właśnie. To, że kojarzy głos ze słuchawki, ale za cholerę nie wie, kto to jest… I to widać w filmie. A tu Olga będzie musiała naocznie się upewnić…
- Dobre! Mogę strzelić z gnata po swojej przemowie… Jak Friedkin… No kiedy chciał wystraszyć Karrasa. Nota bene dzwonkiem telefonu.
- Po bandzie trochę…
- Efekt mógłby być zabójczy…
- Na planie „Egzorcysty”? Na pewno!
- Zgrywam się… Wiesz przecież – Olaf wycofał się ze strzelania.
- Tylko musisz głośno mówić. Najlepiej do kogoś…
- Ta… Tylko do kogo?
- No… Wiem! Jest chłopak u nas. Pomoże! – miałem pewność.
- Swoją drogą bardzo intrygujące… – Olaf przeszył mnie wzrokiem Porfirego Pietrowicza. Względnie, bardziej adekwatnego do tematu, Williama F. Kindermana. – A właściwie zastanawiające, że szykując ogromnie miłą niespodziankę rozmawiamy o najmroczniejszych filmach w historii… - wyszedł z niego analityczny scenarzysta.
- Ty! Faktycznie… Kiedyś nawet rozmyślałem, które postaci są kluczowe.
- Co ci wyszło? - był ciekawy.
- Wszyscy myślą, że szatan. Ojciec dziecka Rosemary czy demon opętujący Regan.
- A nie?
- W życiu. Szatan to symbol, pretekst. Mroczna dekoracja w zasadzie. Zło czy dobro w najczystszej, krystalicznej, a nawet skroplonej postaci jest wyłącznie w ludziach… A dokładnie w jednym bohaterze w każdym z filmów…
- Serio?! Oświeć mnie – Olaf był wciąż oszołomiony rejsem, a w zasadzie nocą okraszoną dużą ilością promili i sporą dozą namiętności. W zasadzie potrójną… od trzech pań.
- Kto jest najgorszy w opus magnum Polańskiego? – próbowałem go jednak intelektualnie obudzić. - Z perspektywy matki, która poświęca dziecko. Sekta? Nie. Szatan? Nie!
- Manson…?
- Ojlaf… Ojlaf… Widzę, że jeszcze tobą buja… Ja o filmie mówię…
- Ty… Faktycznie! Ten, który ją zdradził… I własne nienarodzone jeszcze dzieci… A nawet całą ludzkość…
- A widzisz – byłem z siebie bardzo dumny. - Podobnie jest w „Egzorcyście”. Tylko w drugą stronę. Tam mamy realnego anioła. I na pewno nie jest nim biedna dziewczynka.
- No… Właśnie. Karras!
- Dobra. Bo chyba nas opętało… - uśmiechnąłem się do Olafa, wiedząc że możemy tak godzinami. - Tu łajba czeka na Olgę!"

Diabeł tkwi w szczegółach
„Egzorcyzmy Emily Rose” - realny case Anneliese Michel… Jak to jest z tymi opętaniami? Fakt czy fikcja? Polecam dobre przykłady z rodzimego ogródka. Konrad Szołajski stworzył w 2015 roku dokument pt. „Walka z szatanem”. Obiektywnie pokazuje opętanie trzech kobiet. Pierwszą dręczy demon seksu. W drugą wchodzi cała chmara diabłów. Trzecia przestała chodzić na religię i od razu została opętana.
Przez większość filmu obserwujemy jak lesbijka zakochana w siostrze zakonnej walczy z pożądaniem. Patrzymy jak rodzina dziewczyny cierpiącej na schorzenia psychiczne i neurologiczne utwierdza ją w opętaniu, traktując to nawet jak misję… Chore!
A dziewczyna stroniąca od kościoła i lekcji religii, pojona na siłę wodą egzorcyzmowaną, wije się niczym wąż z raju do momentu aż… znajduje chłopaka i opętanie z niej uchodzi.
I tyle w temacie opętań. Polecam!