Choć Stephanie Meyer niedawno ogłosiła, że dopisze kolejne odsłony niezwykle popularnej historii o wampirach, na chwilę obecną opowieść o Edwardzie i Belli dotarła do finału. Ostatni film to cała saga w pigułce.
REKLAMA
Znamiennym jest, że przed seansem ostatniej części "Sagi Zmierzch" studio Summit Entertainment prezentuje widzom kolejne, sprofilowane pod miłośników paranormalnych romansów produkcje ("Miasto kości" i "Piękne istoty"), które już niedługo mają powtórzyć sukces ciapowatej Belli Swan i zakochanego w niej wampira, Edwarda Cullena.
Cztery lata i pięć filmów temu rozpoczęła się rewolucja, która zmieniła oblicze rynków książkowego i filmowego - zaczęła się era panowania Edwarda Brokatoskórego i jego wyrastających jak grzyby po deszczu klonów, które do księgarń i na sale kinowe przyciągały prawdziwe tłumy. Nic to, że książki kiepskie, a filmy trudno oglądać bez zgrzytania zębów - nie przeszkodziło to "Zmierzchowi" stać się jedną z najbardziej kasowych serii w historii kina.
Ostatnia część, niestety, zawodzi. Fakt, żadna z poprzednich osłon na Oscara nie zasługiwała, prędzej na Złotą Malinę, ale po tym jak za kamerą stanął Bill Condon, który część pierwszą "Przed świtem" przerobił na mieszankę romansu i komedii, liczyłem na więcej. Czwarta część sagi była ekranizacją doskonałą, bo choć wciąż pozostawała przesłodzoną, do bólu romantyczną opowieścią o wiecznej miłości (co przemawiało do żeńskiej części widowni), samą siebie traktowała ze sporym dystansem, co rusz żartując z konwencji (dzięki czemu brzydsza płeć również mogła się cieszyć seansem). "Przed świtem. Część 2" to odejście od nowego pomysłu na sagę i powrót do niechlubnych korzeni.
Jest wizualna kiczowatość (pierwszy bieg Belli przez las, czyli nieporadnie machająca rękoma Kristen Stewart nałożona na ekran z rozmazanym lasem), jest irytujące aktorstwo Stewart (a może ona ma taka być? tak czy siak, wkurza mnie), marny scenariusz, składający się z poszatkowanych scen, sklejonych ze sobą z pomocą taśmy samoprzylepnej, przez co zostało sporo dziur. Są też wreszcie żenujące sceny, całe mnóstwo, które w poprzednim filmie ratowano humorem, tutaj natomiast kręcono je na poważnie. Ale jak się nie śmiać z parady stereotypów, czyli postaci zaprzyjaźnionych z Cullenami wampirów z całego świata, skoro jak Irlandczyk, to rudy, z brodą, w czapeczce i kamizeleczce; jak z Amazonii, to w ciuchach pożyczonych od Xeny i z indiańskim makijażem; no i dwaj koledzy ze wschodniej Europy, którzy nie tyle mówią z rosyjskim akcentem, co z amerykańskim, przesadzonym wyobrażeniem rosyjskiego akcentu. Aha, no i mają być groźni - są rozbrajająco kiczowaci.
Jeżeli chodzi o fabułę drugiej części "Przed świtem", da się ją opisać jednym zdaniem: Volturi chcą zabić córkę Edwarda i Belli, więc ci wzywają zaprzyjaźnionych krwiopijców, którzy okazują się X-Menami, bo każdy ma super moc. Mamy więc obowiązkowe popisy talentów i szkolenie, a na koniec bitwę, w której i tak przez 90% naparzają się na gołe pięści.
Z plusów, wymienię trzy: te żarty, które przetrwały, są naprawdę zabawne, no i twist z finałową bitwą zaprawdę wyborny, a także – jak zawsze – bardzo dobra ścieżka dźwiękowa.
Całe to moje narzekanie nie zmieni jednak faktu, że fankom się spodoba, że będą płakać na totalnie przesłodzonym, przekraczającym wszelkie granice kiczowatej romantyczności zakończeniu.
O zgrozo, seans przedpremierowy zakończył się brawami widowni.
