Prawdziwa historia: aby uratować szóstkę dyplomatów z niespokojnego Iranu, CIA postanowiło udawać, że kręci film SF. Nowy obraz Bena Afflecka przybliża tę nieprawdopodobną akcję.
REKLAMA
W roku 1979 tłum Irańczyków zaatakował amerykańską ambasadę w Teheranie. Żądali wydania im zbiegłego do Stanów tyrana, który jednak przez lata był posłuszny rządowi w Waszyngtonie, czym zaskarbił sobie jego wdzięczność. Sytuacja była patowa – Irańczycy nie mogli stracić żadnego z kilkudziesięciu zakładników, bo świat przestałby ich chronić przed zbrojną interwencją USA; Waszyngton nie mógł zaś spełnić ich żądań, bo wydanie dawnego sojusznika podkopałoby zaufanie obecnych sprzymierzeńców.
Było źle, ale stabilnie. Prawdziwym problemem okazała się jednak szósta pracowników ambasady, która w trakcie szturmu zdołała zbiec i schronić się w domu ambasadora Kanady, Kena Tylora. Zakładnicy pozostający w mocy Irańczyków byli bezpieczni – cały świat śledził ich losy. Gdyby jednak któreś ze zbiegłej szóstki wyszło na ulicę, natychmiast zostaliby zlinczowani.
CIA musiało więc obmyślić plan ewakuacji. Mieli wiele pomysłów, wszystkie bezbrzeżnie głupie, łącznie z dostarczeniem dyplomatom rowerów, aby ci mogli popedałować do oddalonej o 300 km granicy. Jeden z planów przebijał jednak wszystkie inne bezczelnością – agent Tony Mendez zaproponował podanie się za kanadyjską ekipę filmową, przybyłą do Iranu w poszukiwaniu plenerów do nowego filmu science fiction. Miał pojechać tam sam, na miejscu odrobić dokumenty dla szóstki zbiegów i wyjechać z nimi, udając filmowców. Totalna głupota. I przy okazji prawdziwa historia.
Ben Affleck, tym razem w podwójnej roli – reżysera i agenta Mendeza – doskonale radzi sobie z wieloma aspektami tej historii. Przede wszystkim, „Operacja Argo” trzyma w napięciu, trzyma tak, że ogląda ją się z przyśpieszonym pulsem, siedząc na krawędzi kinowego fotela. Nie ma w niej efektownych pościgów i wybuchów, nie ma strzelanin, jest thriller sensacyjny w starym stylu, z doskonale budowaną i podtrzymywaną dramaturgią (wspomniany „stary styl” to także scenografia – obraz świetnie oddaje klimat lat 70.). Ponieważ jednak mamy do czynienia z Hollywood i nie do końca poważnym pomysłem kręcenia lipnego filmu SF, w „Argo” mnóstwo jest humoru – brylują John Goodman (jako pomagający CIA, nagrodzony Oscarem za charakteryzację w „Planecie małp” John Chambers) oraz Alan Arkin (czyli zblazowany producent, Lester Siegel). Nie wiem, jak Affleck tego dokonał, ale te dwie zdawałoby się skrajne konwencje nie tylko się nie gryzą, ale doskonale uzupełniają. Opowieść o żyjących w ciągłym zagrożeniu dyplomatach miesza się z nabijaniem się z przemysłu filmowego, do tego dorzucony jest – momentami również zabawny – obraz panującego w CIA chaosu, a efektem jest świetnie wyważony koktajl filmowy.
Wprawdzie „Operacja Argo”, wymieniana wśród faworytów do Oscara, nie oferuje nam wybitnych kreacji aktorskich (nie mam uwag do gry, po prostu żadna z ról nie dawała aż tak dużych możliwości), ale to chyba jedyny „minus”. Poza tym świetny scenariusz, plus w postaci faktu, że (z wyjątkiem niedużych zmian) podstawą dla filmu była prawdziwa historia, do tego bardzo dobre zdjęcia i scenografia. Jeden z ciekawszych obrazów mijającego roku.
