Tommy Wirkola, który rozgłos zyskał dzięki horrorowi „Zombie SS”, prezentuje mroczny retelling baśni o Jasiu i Małgosi. Dużo krwi, one-linerów, ale i niezła zabawa. Jak na Hollywood – zaskakująco dobrze.
REKLAMA
Fabryka Snów lubi sprzedawać nam historie, które już znamy. Stąd ostatnimi czasy modne stało się zreinterpretowanie klasycznych baśni i czynienie ich bardziej mrocznymi. Wystarczy wspomnieć „Nieustraszonych braci Grimm” z Ledgerem i Damonem oraz niezbyt udanych „Królewnę Śnieżkę i Łowcę” z Kristen Stewart i Chrisem Hemsworthem – ten ostatni obraz gościł w kinach w czerwcu ubiegłego roku. Poziom tego typu produkcji jest różny, ze wskazaniem na zły, Hollywood wciąż jednak próbuje, marząc o przynoszącej krociowe zyski fantastycznej franczyzie pokroju „Harry’ego Pottera” czy „Władcy Pierścieni”.
„Hansel i Gretel” to kolejna tego typu próba. Mamy więc znaną bajkę i lubianych bohaterów, tym razem poznajemy ich dalsze losy. Zastanawialiście się kiedyś, co stało się z Jasiem/Hanslem i Małgosią/Gretel po tym, jak zabili chcącą ich pożreć wiedźmę? Otóż urocze dzieciaczki podrosły, do perfekcji opanowując fach łowców czarownic. A jak to możliwe, że dwoje dzieciaków pokonało tak groźną istotę? Wirkola ma na to swoją dosyć pomysłową teorię.
I jak nietrudno się domyślić, owa teoria to punkt wyjścia do wielu efektownych naparzanek z wiedźmami, przy czym kluczową rolę odgrywają niemożebnie przerysowane gadżeciarskie pistolety i karabiny, a także skórzane wdzianka, zwłaszcza kreacja Gemmy Arterton. Wizualnie obraz Wirkoli wiele ma wspólnego z „Van Helsingiem”, również garściami czerpiąc z estetyki steampunkowej, główna bohaterka ma nawet – jak łowca wampirów, Hugh Jackman – coś w rodzaju kuszy maszynowej, z której pruje do wiedźm jak z kałasznikowa. Także wizerunki wiedźm, podobnie do krwiopijców z obrazu Stephena Sommersa, są nie tyle przerażające, co raczej stanowią typowo hollywoodzkie wyobrażenie grozy – czarne oczy, blada skóra i wielka paszcza.
Nie można jednak „Henselowi i Gretel” odmówić jednego – w swojej klasie to obraz zaskakująco dobry. Miał być krwawy? Jest. Miejscami zabawy? Też się udało. Efektowny? Z tym aż tak dobrze nie jest, ale obciachu nie ma. Nie uświadczymy za to zbyt wiele patosu (w porównaniu choćby do „Van Helsinga”, jest go naprawdę niewiele), a i w fabule trudno znaleźć jakieś większe dziury. Owszem, czuć niesamowitą skrótowość (film trwa ledwie 1,5 godziny), niektóre sceny aż proszą się o rozbudowanie (brak nakreślenia głębszej relacji między rodzeństwem), ale też dzięki temu na brak akcji trudno narzekać.
„Hansel i Gretel” to typowy Hollywoodzki blockbuster fantastyczny, Wirkoli udało się jednak uniknąć charakterystycznych dla tego typu filmów wad scenariuszowych. Jego historia jest prosta i krwawa. Jeżeli ktoś lubi taką konwencję, nie powinien się zawieść.
Autor artykułu jest redaktorem miesięcznika Nowa Fantastyka.
