Nominacja do Oscara w kategorii najlepszy scenariusz oryginalny jest jak najbardziej zasłużona. Dobrze, że Akademia doceniła również Denzela Washingtona. „Lot” to dobre kino, aż dziw, że nie ma szans na statuetkę jako najlepszy film.
REKLAMA
Największą zaletą „Lotu” jest pomysł na historię. W pierwszej scenie poznajemy Whipa, kapitana Whipa, który akurat zwleka się z łóżka po upojnej nocy w towarzystwie stewardessy, mnóstwa alkoholu i niemałej ilości kokainy. Zwleka się na poranny lot za sterami samolotu pasażerskiego. Skrajna nieodpowiedzialność, prawda? Dodajcie do tej jeszcze wychylenie już na pokładzie trzech małych buteleczek wódki.
I tym momencie pojawia się konflikt oceny głównego bohatera, który jest motorem napędowym filmu. Otóż Whip, choć pijany i naćpany, zachowuje się profesjonalnie. Owszem, gdy przy starcie samolot wpada w burzę, kapitan nieco szarżuje, okazuje się jednak, że miał rację i szybko wylatuje z rejonu turbulencji. Gdy zaś samolot zaczyna się rozpadać (nie działa ster wysokości, przez co maszyna zaczyna pikować w dół), jako jedyny zachowuje spokój, chłodno ocenia sytuację i dokonuje cudu – spośród 102 osób znajdujących się na pokładzie, życie traci tylko szóstka (a jak się później dowiadujemy, każdy pilot, który próbował tego na symulatorze rozbił maszynę w drobny mak, zabijając wszystkich pasażerów).
Maszyna była więc niesprawna. Whip ocalił blisko setkę ludzi od pewnej śmierci. Był jednak pod wpływem alkoholu i narkotyków. Winny? Niewinny?
„Lot” to opowieść o uzależnieniu, o pętach alkoholu i narkotyków, które zniewalają człowieka. Grany przez Washingtona bohater co rusz upada, myślimy, że za chwilę się podniesie, że wytrwa, a on znowu jednak ulega, znowu się stacza. I tak w kółko. „Lot” nie jest filmem o tryumfie woli, raczej o jej kapitulacji. Przy czym – i to jest moje główne „ale” do tej produkcji – mam wrażenie, że nigdy nie widzimy Whipa tak naprawdę na dnie. Porównując choćby z rodzimym „Skazanym na bluesa”, wychodzi nam, że Hollywood znowu wygładziło ostre krawędzie i podało nam schludną, momentami zabawną historię (świetne wejścia Johna Goodmana!), która ledwie ociera się o prawdziwość dramatu osób uzależnionych.
Oto alkoholizm w wersji „cool” – wciąż jest to zniewalający nałóg, jego pęta są mocne, ale z pomocą przyjaciół i prawdy można się wyzwolić. Chwalmy Pana!
Mimo tego, „Lot” to film dobry: trzyma w napięciu, historia nas angażuje, momentami bawi, potrafi też naprawdę zaskoczyć. Na pochwałę zasługują także oprawa muzyczna i zdjęcia. Także Denzel Washington, choć po prawdzie w dużym stopniu gra siebie – nie przechodzi przemiany jak Bradley Cooper w „Poradniku” czy Day-Lewis w „Lincolnie” – świetnie sprawdza się w roli kapitana Whipa. Potrafi oddać jego dualizm: jest postacią niezwykle silną, stanowczą, pewną siebie, a jednocześnie człowiekiem owładniętym strachem, alkoholikiem ze słabą wolą.
I jeżeli wziąć pod uwagę, że w kategorii najlepszy film nominowane jest pozbawione treści „Życie Pi”, zaskakujący jest brak wyróżnienia „Lotu”. Jak w przypadku chyba wszystkich filmów ubiegających się w tym roku o statuetkę, nie jest to film rewelacyjny, ale na pewno wart uwagi.
