Mam wrażenie, że niektórzy komentatorzy byli tak pewni tego, że twórca „Family Guya” okaże się najgorszym prowadzącym w historii Oscarów, że mimo iż poradził sobie naprawdę dobrze, i tak rzucają w niego pomidorami. A przecież McFarlane zrobił to, do czego go zatrudniono.
Blog o kulturze popularnej (nie tylko fantastycznej) i o prasie; zero gier komputerowych (brak czasu), zero polityki (brak słów)
Ponieważ z niewiadomych mi przyczyn gala rozdania Oscarów odbywa się z niedzieli na poniedziałek, przez co nie mogłem oglądać jej na żywo (kurcze, dlaczego nikt nie wpadł na to, aby przesunąć ją na piątek bądź sobotę?), załapałem się dopiero na powtórkę. Efekt był taki, że cały poniedziałek czytałem o tym, kto wygrał, kto przegrał, i jak poradził sobie prowadzący, Seth McFarlane. Dopiero wieczorem tego dnia zapoznałem się z „materiałem źródłowym”. I okazało się, że nie taki diabeł straszny.
Dlaczego piszę „w obronie”? Bo Seth ewidentnie jest atakowany. Bezpośrednią przyczyną powstania tego tekstu jest publikacja z natemat.pl – artykuł "Widzieliśmy twoje cycki". Hollywood oburzone po grubiańskich żartach prowadzącego Oscary autorstwa Anny Węglarczyk. Jak sam tytuł wskazuje, wychodzi na to, że twórca kontrowersyjnego „Family Guya” i niesfornego misia Teda zrobił to, czego się po nim spodziewano – chamskimi żartami obraził wszystkich, nie rozśmieszył za to nikogo, wszyscy bowiem marszczyli w dezaprobacie czoła.
Tyle, że nie.
McFarlane, w mojej opinii, sprawdził się w roli prowadzącego. Był bezczelny? Momentami. Jechał po bandzie? W prawie każdym żarcie. Obrażał kogo się dało? Owszem – drwił też z siebie. I w tym upatrywałbym przyczyn jego sukcesu. Rację ma redaktorka Węglarczyk, iż komika zatrudniono głównie dla rozgłosu, doskonale zdawano sobie sprawę z kontrowersyjności tego wyboru. Doskonale wiedział o tym również McFarlane, o czym świadczy przede wszystkim skecz z kapitanem Kirkiem, który przeniósł się w czasie, by powstrzymać Setha przez zniszczeniem gali, ale także jego odpowiedzi na (rzadkie) odgłosy buczenia ze strony widowni. W zasadzie granicę przekroczył trzykrotnie: żartując z Rihanny, Clooneya i Mela Gibsona. Za każdym razem potrafił jednak wybrnąć po nieprzychylnej reakcji części widowni, co udowadnia, że wcale nie był spięty.
Przez większość czasu był za to… zabawny. Żartował z homoseksualistów? No w zasadzie to nie, bo w dialogu dotyczącym gejowskiego chóru to z Setha się śmiano. Z czarnoskórych? A kiedy? Chodzi o skecz ze skarpetkami? Świetny. (Porównajcie sobie chociażby z kwestią Cuby Gooding Jra, który prezentował nominowanego do Oscara za rolę w „Jajach w tropikach” Roberta Downeya Jra.) Z kobiet? Słynna piosenka „We saw your boobs” ewidentnie powstała przy udziale bezpośrednio zainteresowanych, które – co komentatorom szybko wytknęli internauci – tylko udawały oburzenie. W czym więc problem? Skoro one nie miały nic przeciwko, czy doprawdy ucieszyłaby ich armia „zastępczo” oburzających się dziennikarzy? Rozumiem, że według owych komentatorów ktoś musi wyrazić zgorszenie, a że same zainteresowane milczą… Pachnie mi to burzą w szklance wody i nabijaniem kliknięć. To trochę tak, jakby twierdzić, że Seth McFarlane obraził Sally Field, jako dowód pokazując jej pełną zdziwienia minę, gdy zobaczyła wideo z przyszłości.
Prawda jest taka, że McFarlane to prowadzący na miarę naszych czasów. Przyjrzyjcie się temu, z czego śmieją się internauci – przecież 90% humoru opiera się na sarkazmie! A „Operację Argo” to się widziało? Taki tam film, co to Oscarem nagrodzony został, a w którym hollywoodzkie środowisko nazywane jest bandą obiboków, pozerów i obłudników.
Dlatego, zanim znowu zaczniemy bronić czci i honoru danej osoby, upewnimy się, że owa osoba w ogóle czuje się urażona. Inaczej wyjdziemy na walczących z widmami nadgorliwców.