Na brak premier w ten weekend nie można narzekać. Ale czy warto wybrać się do kina? Oto recenzje trzech nowości – zanim kupicie bilet, sprawdźcie, czy nie zmarnujecie pieniędzy.
REKLAMA
15 marca do kin wchodzą: „Władza” z Markiem Wahlbergiem i Russellem Crowe’em, „Miłość” Sławomira Fabickiego oraz „Jack Pogromca Olbrzymów” w reżyserii Bryna Singera. Czyli dwa filmy amerykańskie, jeden polski, thriller, dramat i przygodowe fantasy – jest w czym wybierać.
I osobiście, gdybym musiał wybrać się na tylko jeden z tych obrazów, wybrałbym „Władzę”. Przyznaję, do napięcia z „Infiltracji” czy choćby „American Gangster” sporo brakuje, mimo wszytko jest to solidne amerykańskie kino sensacyjne. W roli policjanta – oczywiście – etatowy gliniarz Hollywood, czyli Mark Wahlberg, który w zasadzie wciela się w siebie (przyznaję jednak, że w tym filmie niczego innego od niego nie wymagano). Partneruje mu natomiast Russell Crowe, tutaj burmistrz Nowego Jorku, należy jakkolwiek zaznaczyć, że to postać wybitnie drugoplanowa, a cała fabuła kręci się wokół Wahlberga.
Wahlberga, byłego policjanta, który w związku z pewną aferą zmuszony był odejść ze służby. Obecnie jest prywatnym detektywem, radzi sobie całkiem nieźle, ma natomiast problemy ze ściąganiem należności za swoją pracę. I w tym momencie pojawia się burmistrz, pamiętający byłego policjanta z czasów afery, by zatrudnić go do śledzenia własnej żony (Catherine Zeta-Jones). Oczywiście, nie wszystko jest takim, na jakie wygląda, grany przez Wahlberga Taggert zostaje wciągnięty w intrygę ze zbliżającymi się wyborami w tle, robi się coraz niebezpieczniej, są nawet trupy.
A więc klasycznie. Polityka, pieniądze, odrobina seksu, a w tle Wielkie Jabłko. „Władza” to nie klasyka gatunku, ale mimo wszystko potrafi podnieść tętno i w kilku momentach zaskoczyć zwrotem akcji, a solidna gra obsady podnosi ocenę obrazu.
Na zupełnie przeciwnym biegunie jest „Miłość” Fabickiego, a więc obraz rodzimy, z Marcinem Dorocińskim w roli męża, Julią Kijowską jako żoną i Adamem Woronowiczem, czyli prezydentem miasta (ponieważ fabuła inspirowana była aferą seksualną z Olsztyna, łatwo się domyślić, co się wydarzy). I jak to w polskim filmie, jest mroczno, duszno, fatalistycznie, tym złym wszystko uchodzi na sucho, ci dobrzy cierpią. Fabicki kupił mnie właśnie tym, że pokazał inną stronę zbrodni, jako czegoś, co wpływa na ofiarę, spętaną przez społeczeństwo jeżeli chodzi o ukaranie winnych (główna bohaterka ma rację, jeżeli chodzi o skutki nagłośnienia sprawy i to, jak odbije się to na niej, jej mężu i dziecku). „Miłość” jest więc obrazem rozpadu małżeństwa, spowodowanego czynnikiem zewnętrznym. Zadaje też pytanie, czy miłość ma warunki, czy można kochać „mimo” pewnych rzeczy. I czy można zapomnieć.
Mam jednak problem z tym filmem, z tym, jak jest szary i ponury, jak wszystko w nim nastawione jest na pokazanie okrucieństwa, niesprawiedliwości i bólu w życiu. Tylko w Polsce nie wystarcza, żeby bohater przeżył jedną traumę, trzeba go dobić czymś jeszcze, kazać mu cierpieć jeszcze bardziej, wbić w glebę. Nie dba się przy tym o widza, bo film nie powstaje dla nas, a z „bardzo ważnych społecznych powodów” – pod względem napięcia niewiele różni się od dokumentu, mnóstwo się w nim gada, mało za to się dzieje, ujęcia są proste. Gdzie jest magia kina?
Cóż, być może ta niewykorzystana w Polsce spływa na Bryna Singera, który w „Jacku Pogromcy Olbrzymów” starał się upchnąć jej tyle, że aż zaczęła wyłazić bokami. Jakiż ten film kolorowy, jaki wymuskany – wystarczy jeden rzut oka na stroje, by stwierdzić, że to jakiś pastisz, cukierkowe wyobrażenie fantasy, a nie mająca zwodzić widza realizmem nieistniejącej krainy magiczna opowieść.
Singer chce być cool, fajowy, chce być dla całej rodziny. I przez to jest bezpłciowy, bo jego film, choć dostarcza rozrywki i prezentuje się nawet-nawet, pod żadnym, absolutnie żadnym względem nie jest zachwycający. Standardowy miks one-linerów, niemożliwych wyczynów kaskaderskich i potworów, które wcale nie są straszne (co by dzieci z kina nie wystraszyć!), ale raczej ślamazarne i śmieszne, doprawiony niezbyt wybrednym humorem i mocno takim sobie 3D. (Co jednak zaskakujące, polski dubbing wypada nadzwyczaj dobrze).
Jeżeli więc lubicie klasyczne Hollywoodzkie przygodówki fantasy, możecie się na seansie dobrze bawić. Ale „Władcy Pierścieni” się nie spodziewajcie.
Na co więc warto iść do kina? Na każdy z trzech wymienianych tutaj obrazów, bo mimo wad, wszystkie trzymają niezły poziom (z wyróżniającą się na tym tle „Władzą”). Musicie tylko dopowiedzieć sobie na dwa pytania: wolę thriller, dramat czy fantasy? oraz czy jestem w stanie być zadowolony po obejrzeniu filmu raczej przeciętnego?
