W nowym filmie Soderbergh gra z widzem. Zwodzi, myli tropy, stawia zasłony dymne – by na koniec naprawdę zaskoczyć. Warto wybrać się do kina.
REKLAMA
Są filmy, w których zakończenie jest tak ważne, że karą za zdradzenie go komuś przed seansem winny być tygodniowe wczasy w piekle. Najbardziej znanym przykładem jest oczywiście „Szósty zmysł” (Bruce Willis jest duchem!), choć o pierwsze miejsce dzielnie walczą z nim fenomenalni „Podejrzani” Christophera McQuarrie’a. Najnowszy obraz Stevena Soderbergha to nie ta klasa co film z pamiętną rolą Kevina Spacey’ego, ale trzeba oddać scenarzyście, Scottowi Z. Burnsowi, że całkiem zgrabnie sobie to wszystko wymyślił.
„Panaceum” (którego oryginalny tytuł to „Side Effects”, czyli efekty uboczne – dużo bardziej pasuje do filmu) to krytyka społeczeństwa, które nauczyło się radzić sobie z problemami za pomocą farmaceutyków. (Dla przeciętnego Polaka obraz łykających pigułki jak tik-taki Amerykanów może być szokujący, bo nad Wisłą wciąż pokutuje przekonanie, że jeżeli ktoś korzysta z porady psychologa czy psychiatry, to jest „świrem”.) Jednymi z bardziej pamiętnych są sceny, w których zmagająca się z depresją bohaterka otrzymuje pomoc od znajomych czy szefowej – pomoc polegającą na polecaniu sobie co ciekawszych pigułek. Soderbergh podkreśla także wpływ reklam, które kreują zapotrzebowanie na tego typu leki, przekonując ludzi, że ich życie będzie niepełne, póki ich nie zażyją.
To wszystko to jednak tylko powierzchnia, dobre tło dla historii kryminalnej, w której ktoś ginie w dziwnych okolicznościach. Soderbergh gra w szachy – rozstawia figury, zabija jedną z ważnych figur, a następnie robi roszadę, tak że nie nic nie jest już albo czarne, albo białe. W „Panaceum” sporo jest szarości.
I choć nie jest to film wybitny i nikt z obsady nie ma co liczyć na Oscara, mamy do czynienia z naprawdę dobrą rzemieślniczą robotą. Klimatycznie przypomina nieco obrazy Davida Finchera, z nieśpiesznie rozkręcającą się fabułą i chłodną atmosferą dużego miasta, aktorsko wyróżniają się bardzo dobrzy Rooney Mara oraz Jude Law, nawet niespecjalnie przeze mnie lubiana Catherine Zeta-Jones wypadła dobrze.
Czyli jest więcej niż przyzwoicie. Choć nie rewelacyjnie.
Ocenę podnosi wspominane zakończenie, świetny finał, w którym grany przez Lawa Dr Banks pokazuje pazur. „Panaceum” to jeden z tych filmów, które ogląda się raz, bo gdy już wiecie, kto, co i dlaczego, niewiele zostaje do podziwiania, a więc powtórny seans raczej mocno rozczaruje.
Co nie zmienia faktu, że oglądany pierwszy raz, nowy film Soderbergha robi wrażenie i wart jest wybrania się do kina.
