Warto wybrać się do kina na olśniewające wizualnie widowisko SF „Niepamięć”. Piątą odsłonę serii „Straszny film” należy natomiast omijać jak najszerszym łukiem.

REKLAMA
logo
Tom Cruise w "Niepamięci" UIP

Rozpoczynający się właśnie weekend da Wam dwa powody, dla których warto iść do kina i jeden, aby zapomnieć, że coś takiego jak film w ogóle istnieje. Jeżeli lubicie thrillery psychologiczne, chcecie być wodzeni za nos przez reżysera i zaskoczeni niezwykłym finałem – polecam „Panaceum” Stevena Soderbergha (o którym więcej w tej recenzji). Jeżeli natomiast wolicie wysmakowane wizualnie kino fantastyczne, z odrobiną akcji i sporą dawką Toma Cruise’a – swoje fundusze przeznaczcie na bilet na „Niepamięć” w reżyserii Josepha Kosinskiego.
Twórca „Trona: Dziedzictwa” i tym razem stawia przede wszystkim na stronę wizualną. I wychodzi mu to świetnie! „Niepamięć” to jeden z lepszych scenograficznie obrazów fantastyczno-naukowych ostatnich lat, prawdziwa uczta dla oka. Nie jest to efektowność w stylu „Transformers”, gdzie drugi plan wybucha, a na pierwszym roboty walą się po łbach, ani „Avatara” czy „Alicji w Krainie Czarów”, uderzających w nas feerią barw i niesamowitą fauną i florą. Najnowszemu filmowi z Tomem Cruisem bliżej pod tym względem do „Prometeusza”, z wysmakowanymi futurystycznym wnętrzami, ze sprzętem jakby właśnie wyjechał z fabryki Apple’a. Czysto, schludnie, opływowo i z dużą ilością świecących na niebiesko ekranów – perełka.
Inaczej jednak niż w „Prometeuszu”, którego fabuła miała więcej dziur niż durszlak, „Niepamięć” to spójna, ciekawa historia, z małym twistem na koniec. Scenariusz wyraźnie odwołuje się do klasyki literatury fantastycznej, wprowadzając motywy postapokaliptyczne, pierwszego kontaktu czy wreszcie tak zwanego „śledztwa nad światem” – bohater odkrywa, że coś jest nie tak z rzeczywistością, że prawda może się kryć za zasłoną pozorów, robi się więc coraz bardziej ciekawski, aż w końcu buntuje się przeciw staremu porządkowi i poznaje prawdziwe oblicze świata. Jak pisałem – klasyka. Ale przyjemnie opowiedziana, bez dłużyzn, coś jak głośny „Moon” Duncana Jonesa, tyle że zdecydowanie więcej się tu strzela.
logo
Morgan Freeman i Nikolaj Coster-Waldau w "Niepamięci UIP
Bo „Niepamięć” to jednak kino typowo rozrywkowe, o czym świadczy choćby angaż Toma Cruise’a (całkiem przyzwoita rola). Na szczęście przy okazji myślenia o projektach statków kosmicznych i ilości wybuchów na minutę, ktoś zadbał również o scenariusz. Miło. Fakt, dałoby się sporo poprawić, w lwiej części w wątku obyczajowym, zwłaszcza w warstwie dialogowej, która sprawiała wrażenie nieco drętwej, ale mimo wszystko film jest miły dla oka, a na seansie można się nieźle bawić. Uważny widz, znający prawidła gatunku, przewidzi niektóre z ważniejszych zwrotów akcji, zwłaszcza finał mocno nawiązujący do innego głośnego filmu o inwazji kosmitów, ale w ramach rekompensaty dostanie Morgana Freemana i Nikolaja Coster-Waldau, który zrzucił na chwilę zbroję Jaimego Lannistera.
***
Nic jednak nie wynagrodzi Wam traumy, jaką przeżyjecie w trakcie seansu „Strasznego filmu 5”, jeżeli mimo moich ostrzeżeń wybierzecie się jednak do kina. Nawet jeżeli jesteście fanami serii, nawet jeżeli lubicie amerykańskie filmy z kategorii prześmiewcze, jak „Poznajcie moich Spartan”, „Wielkie kino” czy „Totalny kataklizm”, tego gniota nie zdzierżycie. Tym obrazom nie ma co zawieszać wysoko poprzeczki, nie powinno się również mieć jakiś specjalnych oczekiwań – fakt, że to już piąta odsłona serii świadczy o tym, że spora grupa widzów potrafiła odsunąć na bok swój gust i zaakceptować bardzo specyficzne poczucie humoru twórców „Scary Movie”. Tym razem ten numer jednak nie przejdzie.
logo
Główni bohaterowie "Strasznego filmu 5" Forum Film
Jak zwykle mamy do czynienia z jednym głównym motywem fabularnym – w „piątce” nawiązującym do „Paranormal Activity” oraz „Mamy” – oraz mnóstwem pobocznych żartów, kpiących z innych głośnych produkcji ostatnich miesięcy, jak „Czarny łabędź”, „Geneza planety małp” czy książka „Pięćdziesiąt twarzy Grey’a”. Pojawiają się też znane twarze – Charlie Sheen, Lindsey Lohan, Snoop Dog i Mike Tyson, a narratorem jest Morgan Freeman. Wszystko to jednak na nic, bo na około półtorej godziny seansu nie stwierdzono żadnego śmiesznego żartu! Nic, nada, zero. Twórcy oczekiwali, że będziemy ryczeć śmiechem na widok dwójki ślamazarnych bohaterów, którzy średnio co 30 sekund obijają sobie głowy, a w przypadku mężczyzny – krocze. Ha. Ha. Ha. Normalnie boki zrywać.
Seans jest więc męczarnią, niekończącą się paradą żenady i jakiś scenariuszowych odrzutów, ochłapów, których niechciano w żadnej innej komedii.
Nie tykać nawet patykiem.