Miłośnicy krwi i czarnego poczucia humoru wreszcie mogą zaczytywać się świetnym „Kick-Assem”, fani superbohaterów otrzymali udane wprowadzenie do historii Ligi Sprawiedliwości, a preferujących zwariowane i zabawne historie SF zadowoli „A niech cię, Tesla!” Jacka Świdzińskiego.

REKLAMA
logo
Okładka polskiego wydania "Kick-Assa" oraz kadr z oryginalnego wydania przedstawiający Hit-Girl. Mucha Comics / Marvel.com
Najpierw był film, teraz wreszcie otrzymujemy komiks. Oczywiście tak naprawdę było na odwrót – świetny obraz w reżyserii Matthewa Vaughna, z Aaronem Taylorem-Johnsonem w roli tytułowego Tyłko-Kopacza, powstał na podstawie historii obrazkowej z rysunkami Johna Romity Jra i scenariuszem Marka Millara. W Polsce jednak na wydanie tego drugiego przyszło nam trochę poczekać.
Było warto. „Kick-Ass”-film stanowi stosunkowo (w skali hollywoodzkiej) wierną ekranizację pierwowzoru, mimo wszystko w porównaniu z komiksem sprawia wrażenie ugrzecznionego. Tak – ten pełen krwi, przemocy i onanizujących się nastolatków film nie jest nawet w połowie tak brutalny i przesiąknięty młodzieńczą frustracją seksualną jak oryginał. Oryginał, który jest lepszy, bo bardziej spójny i realistyczny. Główny bohater nie decyduje się na włożenie maski i wyruszenie na patrol bo kocha sprawiedliwość. Nie. Jak sam to określa, potrzebna jest idealna mieszanka samotności i rozpaczy.
Millar snuje bardzo mroczną i pesymistyczną opowieść o trudach dojrzewania, jest przy tym niezwykle konsekwentny zarówno w kreacji bohatera, jak i utrzymaniu tonu komiksu, w czym przewyższa filmowców – ci postanowili, że Kick-Ass może być żałosny i samotny tylko z początku, później zaś zgotowali mu i jego kolegom prawdziwy happy end. Cóż, Millar nie był tak miły, i tym mnie kupił.
Dlatego, mimo iż znałem już historię młodego Dave’a Lizewskiego, który wzorem swoich ulubionych komiksowych herosów postanowił własnymi rękoma zawalczyć o prawo i porządek na ulicach, lektura komiksu dostarczyła mi mnóstwo frajdy. Jest zabawny, niesamowicie krwawy i dynamiczny, a przede wszystkim doskonale zilustrowany przez Johna Romitę Jra. W skrócie: perełka, jeden z najlepszych albumów ostatnich lat.
logo
Okładka i kadr z albumu "Liga Sprawiedliwości. Początek. Tom 1". Egmont
I gdy już naczytamy się o nastolatkach czytających i przebierających się za superbohaterów, sami możemy sięgnąć po opowieść o grupie najpotężniejszych spośród nich. W ramach nowego otwarcia, polegającego na rozpoczęciu od zera wszystkich komiksowych serii, wydawnictwo DC na nowo opowiada historie Supermana, Batmana, Flasha i innych swoich herosów. W Polsce doczekaliśmy się już dwóch albumów o Mrocznym Rycerzu, a także bardzo udanego tomu przygód Człowieka ze Stali, teraz zaś mamy szansę zobaczyć, jak jednoczą się w walce z potężnym wrogiem.
Towarzyszyć im będą Flash, Wonder Woman, Green Lantern, Aquaman i Cyborg, a więc pozostali członkowie Ligi Sprawiedliwości. W „Tomie 1. Początku”, jak sama nazwa wskazuje, dowiemy się, jak doszło do tego, że herosi połączyli siły, przede wszystkim będziemy mieli jednak okazję obserwowania, jak tak silne charaktery funkcjonują jako grupa.
Może i „Liga…” nie dorównuje X-Menom ze scenariuszem Jossa Whedona, będącym idealnym przykładem na to, jak budować relacje wewnątrz drużyny superbohaterów, niemniej jest to zaskakująco dobry album. Bohaterowie są młodzi, butni, pyskaci i złośliwi, wcale nie jednoczą się w imię wyższych racji, raczej współpracują w wyniku przypadku i konieczności, zdecydowanie wbrew sobie. Stąd ciągłe spięcia, z początku zaś efektowne okładanie się nawzajem po pyskach, będące zresztą najlepszym momentem w całej historii. Strasznie podobają mi się dupkowaty Green Lantern i niewiele lepszy Superman, kupiło mnie też momentami błyskotliwe poczucie humoru.
Szkoda, że z konieczności poświęcenia sporej ilości miejsca rozbudowanemu wstępowi zabrakło go na porządne rozwinięcie, przez co Darksied pojawia się tylko na moment, wiele są mi jednak w stanie wynagrodzić niesamowicie efektowne kadry potyczek na iście kosmiczną skalę.
(Przy okazji warto wspomnieć, że to kolejny album New 52 ze stajni DC ze świetną oprawą graficzną i tak jak zazwyczaj nie podoba mi się styl rysowników choćby z Marvela, tak tutaj jestem bardziej niż zadowolony.)
I w zasadzie jednym minusem jest konieczność dłuższego czekania na kolejny tom.
logo
Okładka i kadr z komiksu "A niech cię, Tesla!". Kultura Gniewu
Wracając jednak zza oceanu i odsuwając na bok temat superbohaterów, przejdźmy do komiksu, który w porównaniu z wyżej omawianymi wydaje się albumem z zupełnie innej bajki. „A niech cię, Tesla!” Jacka Świdzińskiego to minimalistyczna kreska i zwariowane poczucie humoru, składające się na przedziwnie uroczą i zabawną opowieść o naukowcach, radzieckich szpiegach i teorii rządzenia.
Graficznie jest… dziwnie. Na pierwszy rzut oka komiks wygląda jak spisywane na tyle zeszytu historyjki rysowane ręką nudzącego się na lekcji gimnazjalisty. Puste tło, odręcznie rysowane krawędzie kadrów, koślawe literki w dymkach i pokraczne stworki w rolach ludzi na pierwszy rzut oka nie porywają i wymagają kilku stron przyzwyczajania się. Gdy zaś już tak się stanie, uświadomimy sobie, że inaczej być nie mogło – realizm w warstwie graficznej zabiłby tę opowieść.
Nie o kreskę tu jednak chodzi, a o kompozycję, ustawienie kadrów i pomysłowość, której Świdzińskiemu odmówić nie sposób. Cztery przeplatające się opowieści to jazda bez trzymanki przez zakręconą wyobraźnię autora, serwującego nam abstrakcyjną dialogi i zwariowaną fabułę, w której wszystko, dosłownie wszystko jest możliwe.
Krótka rzecz, ale naprawdę oryginalna i przede wszystkim odświeżająco zabawna. Aż szkoda, że taka krótka, bo te 132 strony czyta się błyskawicznie i pozostaje pewien niedosyt, chciałoby się, aby „A niech cię, Tesla!” było tekstem otwierającym jakąś antologię, a nie samodzielną opowieścią. To chyba jednak jedyna wada tego albumu.